197 dni
Z okazji tych stu dziewięćdziesięciu siedmiu dni (nie licząc trzech miesięcy przed nimi) chciałbym czytelnikom sprezentować fragment „Mowy Pogrzebowej” – właściwie ją zamykający. Będzie to długi fragment, ale tylko taki ma sens, aby zostać odczytanym choć trochę w sposób taki, jakiego oczekiwał autor. Dla niego jest to fragment ważny, ponieważ stanowi projekcję pewnych marzeń. I znowu, właściwie wszyscy wiedzą o co chodzi, ale niekoniecznie do końca, bo istnieje następna powieść: „Magrodden” którą kończy takie zdanie: „Człowiek jest zdolny do rzeczy niezwykłych, jeśli tylko odnajdzie inspirację i uwierzy w siebie”. Teraz już fragment powieści.
Pogoda była wręcz wymarzona i Lala pomyślała, że zapewne dostanie lody, albo kwiaty. Albo jedno i drugie. Była wiosna – pełna radości pora roku i ani radości, ani pory roku nie przesłaniały chmury – żadne. Spisek kwitł, a ona wracała do domu. Praca nie dominowała w jej życiu od dawna, nawet w okresie w którym wydawało jej się, że dominuje, było to dominowanie w jakiś sposób zastępcze, co uświadomił jej Piotr, daleko bardziej przejęty niebieskim zającem aniżeli pracą. Każdym niebieskim zającem. Wtedy zresztą myślała o jego pracy jak o niebieskim zającu, a potem okazało się, że on sam jest pełen niebieskich zajęcy – zajęców – zający, a praca to pendant – rama, czasami oprawa. Uśmiechnęła się – pamiętała wszystko co im się zdarzyło i pamiętała to niesłychanie blisko – jakby to było wczoraj, niechby w zeszłym tygodniu. Dlatego kwiaty i może lody. A może odwrotnie? Ludzie, którzy od rana do popołudnia wchodzili i wychodzili do i z gabinetu zabiegowego tam zostali, a tutaj była po nich smuga – dwojaka. Najpierw, że choroba jest amoralna, ale co by było, gdyby była moralna? Czy wówczas chorowaliby tylko źli ludzie, a dobrzy nie? I kto byłby tym złym: ten, kto złemu życzy choroby też, czy tylko ten zły, któremu życzą? Obróciłoby się to znowu w amoralność po paru pokoleniach – przyspieszyła kroku. Drugą smugę uświadamiała sobie nieco wstydliwie, choć przecież była naturalna. Jakie to szczęście, że nie chorujemy: dzieci, Piotr i ja. Chorowałam trochę, ale to już parę lat i jak do tej pory wszystko jest w porządku. Jeszcze kot – zreflektowała się – kot koniecznie! Z pozoru dostojny już wiekiem, wielki, leniwy sybaryta, nieodmiennie co najmniej raz dziennie wpadający w szaleństwo napadania na wszystkich i wszystko, wówczas zapominający się w zabawie niczym figlarny koci wyrostek, wdrapujący się jak wiewiórka na swój słup kilka razy pod rząd, siedem kilo kota w końcu i jak te siedem kilo skoczy na ciebie z wysokości – zachichotała – moje trzecie dziecko skaczące z górnego podestu wprost w wyciągnięte ręce, czekające żarłocznie na to, żeby skoczyć i jak mam go nie kochać skoro jest to tak wiele radości dla mnie i dla niego, że o tych spadających na mnie siedmiu kilogramach przypominam sobie dopiero wtedy, kiedy razem przewracamy się na podłogę. Dlatego Charlie też, przede wszystkim Charlie, przede wszystkim my wszyscy i każde z nas. To przecież proste.
Zamyślona weszła na pasy. Skręcający samochód zahamował może nie gwałtownie, ale na tyle energicznie, że się obejrzała. Znajomy wychylił się przez otwartą szybę.
– Zakochana?
– Ciągle! – roześmiała się. To właśnie był cud. Zachować świeżość, niepokój, radość, ukojenie – takie właśnie emocje zachować przez lata jak w słoiczku z napisem „wiosna”, odkręcać co jakiś czas słoik, zanurzać palce i zlizywać z nich tak właśnie smakujący świat. Telefon.
– Czy mogłabyś przyjechać po mnie?
– Nie – uśmiech, figlarny. – Ale mogę przyjść w odwiedziny.
– Nawet lepiej jeśli przyjdziesz. Bez samochodu. O piątej, powiedzmy. Powinienem już mieć koniec.
– Dobrze, kochanie.
Krótkie zdania, dlaczego? To do niego niepodobne. Może zirytował go jakiś klient? Ale dlaczego miała przyjść, a nie pojechać? Może chciał ją gdzieś zabrać? Kwiaty i lody – pomyślała beztrosko i natychmiast się zreflektowała. To było coś innego – o zachowaniach Piotra wiedziala dostatecznie wiele, nawet tych nieoczekiwanych. Postanowiła nie nękać go dopytywaniem się tylko po prostu przyjść. Tak, jak prosił.
Okazało się to nie takie łatwe.
– Wychodzę na chwilę – oświadczyła niedbale. – Do Piotrusia.
– Zawiozę cię – oświadczył pospiesznie Szymon, wzbogacony niedawno o prawo jazdy, a od kilku godzin obecny w domu z racji odwołania jutrzejszych wykładów.
– To podrzućcie mnie do szkoły na trening – Majka z góry zrzuciła do hallu worek i tenisówki.
– E… – zaczęła Lala, ale nie dokończyła. Parka już stała przy drzwiach. Moje dzieci, pomyślała. Nasze. Mieszanka przewrotności, chytrości i wielkiego serca. Wszystko mnożone przez dwa. Nie dawałam się zwariować przez tyle lat, ale ostatnio wydaje mi się… – No, dobrze – powiedziała z rezygnacją. – Zbierajcie się.
– Ty się zbieraj – odpowiedziały chórem jej własne dzieci.
Po drodze Majka też postanowiła odwiedzić kancelarię. Niebieski zając ciągle stał u niej na półce i z tym być może wiązało się jej wcale częste zaglądanie do Piotra w kancelarii – taka skrywana tajemnica z dzieciństwa. Szymon, mimo świeżo zrealizowanej pasji do zajmowania miejsca za kierownicą nie chciał siedzieć sam w samochodzie i na pierwsze piętro pobiegli wszyscy, ze śmiechem i okrzykami naruszającymi, nie da się ukryć, powagę miejsca. Drzwi otworzyła Majka i ucichła. Na końcu korytarzyka, za biurkiem siedziała Helga z miną osoby, która właśnie się dowiedziała, że mąż ją zdradza.
– Co się stało? – Lala odsunęła Maję.
– A bo łazi palić w podkoszulku – Helga najpierw podparła podbródek i zaraz machnęła ręką. – Goły niech najlepiej chodzi! – dodała ze złością i naraz złagodniała. – Dobrze, żeście przyjechali.
– Co się stało? – powtórzyła Lala.
– Boli go. Ruszyć się nie może. Kuśtyka mi tu i posykuje przez cały dzień – Helga znów zamachała rękami.
Lala otworzyła drzwi do gabinetu. Na podłodze, przy stojących z boku fotelach, leżał na brzuchu Piotr, obłożony papierami, z laptopem przed sobą. Lala wybuchnęła śmiechem.
– Mamo! – zgorszony szept Mai.
Szymon stłumił chichot. – Zanieść cię do samochodu? – zapytał rzeczowo.
– Spróbuj tylko – burknął Piotr. Odwrócił się na bok. – Daj mi papierosa i wystaraj się o kawę. Ta jędza zabrała mi papierosy!
– Dobrze – powiedziała Lala. Odwróciła się i podeszła do Helgi. – Oddaj mu te papierosy – powiedziała półglosem. – Kawę zrobię sama.
– To już jakaś dziesiąta dzisiaj będzie – odpowiedziała Helga. Wyciągnęła z szuflady paczkę. – Masz. Przecież jak otworzy okno w gabinecie, to też na niego nawieje. Przykryj go chociaż, w szafie na dole jest koc.
Lala zabrała kawę, koc i papierosy.
W gabinecie zastała dziwną scenę. Piotr leżał dalej w tym samym miejscu, ale teraz Maja siedziała mu na plecach, a Szymon ciągnął go za ręce. – Nie przeszkadzam?
– Puście mnie – uwolniony Piotr przewrócił się na bok, posykując wstał i ułożył się w fotelu. – Bogowie, daj tego papierosa.
– Chyba bogini – uśmiechnęła się Lala. – Co wyście robili? I co ci się właściwie stało?
– Próbowaliśmy go wyleczyć – wyjaśnił Szymon. – Takie rozciąganie, bo coś mu przeskoczyło. W plecach. Mama, odwiozę Majkę i wrócę.
Piotr palił. Majka głaskała go po głowie.
– Właściwie mógłbyś wrócić do domu… A, dobrze – zdecydowała Lala. – Wróć do nas, pomożesz Piotrusiowi.
– Po moim trupie – mruknął Piotr.
Zostali sami.
– Kochanie?
To, że powiedzieli to oboje, było naturalne, bo zdarzało się tak, jak czasami zdarza się tęcza albo deszcz meteorytów. Nawet jeśli coś nie zdarza się codziennie, to jeśli należy do zjawisk naturalnych nie budzi ani zaskoczenia ani zdumienia. Jest. Bardziej wyrazistą składową natury świata. Teraz Lala siedziała na poręczy fotela i głaskała go po głowie.
– Przestań – mruknął. – Czy ja jestem jakiś stary pies?
– Nie lubisz?
– Lubię.
Przesunęła rękę niżej, na plecy. – Bo jesteś stary pies. Mój najukochańszy stary pies.
– Nie wiem, czy to powód do radości. Czy powinienem to akceptować.
– Bo rozumiesz to po swojemu, nie po mojemu – gładziła jego plecy. – Mój najukochańszy stary pies to ktoś do przytulenia żeby nie wiem jak był sponiewierany, brudny, chory. To ktoś do zaśnięcia przy nim. To ty. Mój jedyny najukochańszy stary pies. To ktoś ważniejszy dla mnie ode mnie samej.
– Dzieci są ważniejsze – mruknął Piotr. – Jeszcze. Mniej boli.
Gładziła go nadal. – Dzieci są tak samo najważniejsze. Chociaż nie – zastanowiła się. – Ciebie wybrałam.
– Sofistyka.
– Doskonale wiesz, że nie wiem, co to jest sofistyka i że mnie to nie obchodzi. Coś powiedziałeś, a ja ci odpowiedziałam. Opowiedziałam ci o sobie, a teraz ty próbujesz to w sobie oswoić mówiąc: sofistyka. Chcesz rozmawiać o sofistyce?
– Nie. Pogłaskaj mi jeszcze plecy. Wolę być psem.
Objęła go. – Ty mój najukochańszy. Ty mój… psie.
Szymon zapukał i wszedł. – Przestańcie już, bo to głupio wygląda.
– Dlaczego? – Lala nadal obejmowała Piotra.
– Dorośli jesteście, no nie? To się zachowujcie. Miziacie się jak jakieś małolaty.
– To zdrowotne – Piotr ostrożnie wstał. – I teraz rzeczywiście mniej boli. Wracajmy.
Lala kucnęła, aby pozbierać rozrzucone na dywanie kartki. Podniosła do oczu jedną z nich.
– Nie czytaj – Piotr wyciągnął rękę. – Proszę.
– Dlaczego?
– Bo to osobiste. O nas. Kiedyś ci pokażę, ale jeszcze nie teraz.
Pozbierała kartki do końca, oddała Piotrowi. Szymon patrzył z zaciekawieniem. – Piszesz pamiętnik?
– Tak jakby.
Patrzył dalej. – Może odwiozę Helgę do domu?
– Ależ oczywiście.
Wyszli we czwórkę. Jaguar czekał przy krawężniku, a za nim połyskiwał czernią kolejny ulubieniec Lali – srebrzysta Toyota C-HR, samochód udający wszystkie możliwe samochody, niepowtarzalny pastisz motoryzacyjny: niby terenówka, na niby cztery osoby, z niby bagażnikiem i niby uniwersalny w taki sposób, że nadając się niby do wszystkiego najbardziej nadawał się do podobania. Być może z powodu tej jego absurdalności Lala zakochała się w nim przed rokiem i postawiła na swoim. Ale zaborcza nie była – bo to Szymon wsiadł do niego, Helga z drugiej strony, oboje pomachali im i pojechali.
Stali oboje przy krawężniku, obok przechodzili ludzie, co chwila słyszeli „dzień dobry” albo „dobry wieczór”, uśmiechali się i odpowiadali. Nie byli anonimowi – oboje. Nie peszyło ich to: jego – siedemdziesięcioparoletniego mężczyznę, szczupłego i bez śladu brzucha, z łysinką którą irytował się co najmniej raz dziennie, nadmiernie teraz może wyprostowanego z racji grzbietowej przypadłości, pobrużdżonego na twarzy w niesłychanie miękki i pogodny sposób, od lat wewnętrznie uśmiechniętego do tego, co mu się w życiu przydarzyło i przydarzało nadal i jej – długonogiej, czterdziestoparoletniej Eulalii której imię było jak kołysanka, czyli ona sama: długonoga, czterdziestoparoletnia i nie starzejąca się wcale, co być może było jakąś senną biologiczną kompleksją bo nie miała ani jednej zmarszczki i mimo pociągłej twarzy ciągle była trochę pyzata i była silna – pod skórą delikatnie rysowały się mięśnie, jak u Diany, teraz szczególnie widoczne kiedy opierała o krawężnik stopę na palcach i mówiąc „dobry wieczór” czekała na decyzję.
Oddał jej kluczyki. – Ty prowadź.
Usiadła za kierownicą myśląc, że po raz pierwszy znalazła się w tym miejscu kilkanaście lat temu i właściwie od tych kilkunastu lat, w przenośnym sensie – naturalnie, tego miejsca nie opuściła ani na chwilę, sterując tym okrętem, dobijając od czasu do czasu do takiej czy innej przystani, żeglując przez światowe oceany, zaprzyjaźniając się z delfinami i węgorzami, czasami goniąc załogę do pracy a czasami pozwalając jej beztrosko wylegiwać na pokładzie, zwołując z nimi mityngi aby uzgodnić dalszy kierunek podróży i wszystko to wychodziło jej całkiem nieźle w gruncie rzeczy i mało tego – przez te wszystkie lata wszyscy, których kochała i nad którymi sprawowała opiekę ani razu nie dali jej do zrozumienia, że inaczej byłoby może lepiej. Była z siebie dumna. Z drugiej strony ostrożnie sadowił się Piotr, jej prawa i lewa ręka, jej oczy i uszy, jej głowa – kiedy jej własna głowa odmawiała (a bywało tak przecież) rzeczowej współpracy pogrążając się w odmętach miesiączkowych i owulacyjnych nieracjonalności wtedy tamta głowa, tamte oczy i ręce reperowały żagle, wymieniały wytarte liny, korygowały ster, smołowały burty, przynosiły nowe mapy i spokojnym półgłosem informowały gdzie należy spodziewać się latarni morskiej, a gdzie mielizny. Piotr – którym zachwyciła się kiedyś aż tak bardzo, że nawet nie pomyślała, na jak długo tego zachwytu jej wystarczy a on chytrze dostarczał jej co chwilę nowych powodów do zachwytu uwodząc ją od rana do wieczora i od wieczora do rana. Zarumieniła się i spojrzała na niego spod oka: mimo wieku był to ciągle jeszcze mężczyzna a może właśnie dlatego był to mężczyzna, bo przecież każdy musi to i owo przeżyć aby dojść do siebie samego w najlepszym wydaniu: do harmonijnej równowagi umysłu, zmysłów i członków, równowagi pozwalającej na ogląd świata takim, jakim jest, z wszystkim co jawne i wszystkim co ukryte – z tym ostatnim najbardziej. Piotr zamruczał cos niewyraźnie.
– Kochanie?
– Zapomniałem Helgę zapytać, czy przyjdzie.
– Na wasz występ?
– Na nasz koncert jubileuszowy – odpowiedział, a ukrytą urazę zauważyła od razu.
– Przyprowadzę ją – powiedziała. – Nawet gdyby nie miała ochoty na oglądanie jak jej szef szarpie struny i wyje do mikrofonu i tak ją przyprowadzę. Jak można sobie odmawiać takiego widowiska! Kochanie – odwróciła się – jesteście zjawiskowi, jesteście ponadczasowi, a nie zapomnijcie policzyć, ile lat macie razem!
Piotr wybuchnął śmiechem i śmiał się, z ręką podłożona pod plecy prawdopodobnie po to, aby dać jej do zrozumienia, że chroni się przed bólem, który przecież ciągle czyha na niego.
– Pogłaskać? – zapytała niewinnie.
– Przecież nie tutaj! – odpowiedział Piotr jakby przestraszony i teraz ona wybuchnęła śmiechem, jemu do wtóru i śmiali się oboje aż przechodnie się oglądali i znowu było wiele pozdrowień.
Alski
5 COMMENTS
„Life – is a state of mind”
J. Kosinski
Szczęścia! Tylko szczęścia!
Zachwyt jest wTobie i Twojej osobowości ale życzę szczęścia
Życzymy. Jak zawsze :).
Nie chcę zapeszyć, ale cieszę się z każdego dobrego życzenia. „197 dni” – taki to będzie miało tytuł. Po raz pierwszy piszę wstęp do samego siebie 🙂