Test ciążowy – pierwszy
Ponieważ ta opowieść rozpoczyna się w Alpach – na lodowcu Kaunertal, gdzie Ewa – córka głównego bohatera – Andrzeja, w toalecie restauracji u podstawy lodowca, na blisko dwóch tysiącach metrów, znajduje użyty test ciążowy, za ilustrację posłużyło zdjęcie tam wykonane, nie okładka. Lepiej oddaje ideę powieści. Andrzej, który jest pisarzem (i lekarzem) ze znalezionego w takim miejscu testu tworzy opowieść o pokrętnych relacjach między ludźmi we współczesnym świecie, jednocześnie żyjąc zupełnie realnym życiem, w którym pojawia się Lila – pielęgniarka z domu opieki, do którego Andrzej chodzi na konsultacje. Oczywiście jest i mała dziewczynka – Maja i jej starszy brat – Piotruś. Andrzej uwodzi Lilę tworzoną przez siebie historyjką, zestawiając bohaterów opowieści fikcyjnej z rzeczywistością, w której jest on, jego dorosła córka – Ewa, a przede wszystkim Lila i jej dzieci. Andrzej uważa Lilę za kobietę idealną (ja też tak uważam). W warstwie fikcyjnej, przeplatającej się z „rzeczywistą” występuje Bettina – absolutnie wyzwolona młoda psycholożka, opiekująca się dziećmi z wrodzonymi anomaliami w sferze psychiki, Aleksander – jej chłopak, z którym kocha się kochać (o to właśnie były pretensje do tej powieści – że jest nazbyt śmiała), ale który ma osobowość ukształtowaną przez europejskie dwudzieste pierwsze stulecie, Fakhir – tajemniczy informatyk i fizyk z Iranu o spojrzeniu na świat na tyle szerokim, że publikuje w internecie swoje przemyślenia, Sawsan – jego piękna, ogromnie do niego przywiązana żona, właściwie równie jak Bettina wyzwolona. Fragment, który chcę zaproponować, składa się z trzech części. Pierwsza jest wpisem na blogu Fakhira, druga poszukiwaniem identyfikacji Fakhira, z czym Bettina zwraca się do swojego ojca, trzecia jest relacją ze spotkania całej czwórki w pewnym klubie, prowadzonym przez (o paradoksie!) Żyda. Cała powieść kończy się szczęśliwie dla trójki z czterech bohaterów (nie dla Fakhira),najważniejsi dla mnie – Lila i Andrzej – zasypiają i budzą się razem, niekiedy w środku nocy. Jestem najdalszy od zmuszania czytelników do czytania całości (fragment jest długi) – można pobieżnie przebiec rozważania Fakhira na temat religii – natomiast esencją jest taniec Fakhira w klubie. Istotne jest też to, co mówi Sawsan, kiedy Fakhir tańczy.
„Muhammad nie zrobił niczego innego niż Mojżesz, tylko uwarunkowania były odmienne. Mojżesz tworzył religię – prawo niejako do wewnątrz, w obrębie wyróżnionej już wcześniej grupy etnicznej czy też do tej pory wędrownej hordy uciekinierów – rozbójników, bo przecież nie codziennie zdarzały się sztuczki z manną czy też potopionymi rydwanami faraona, a jakoś trzeba było żyć i wędrować. Żydzi faktycznie musieli uważać się za kogoś lepszego, a przynajmniej odmiennego, bo nikogo innego nie namawiali do wiary w boskość autora przykazań. Najwyraźniej uważali, że mają coś, jakby umowę na wyłączność. Podejście dość szczególne, żeby nie powiedzieć elitarne, bowiem cała reszta w takim razie była już z góry skazana – bo to nie reszta miała umowę, tylko Żydzi. Każda religia jest rodzajem kontraktu ubezpieczeniowego, niemniej to trochę tak, jakby ubezpieczać fordy, a renaulty i mercedesy już nie. W każdym razie przez setki lat pozostało to jakby niezauważone i Żydzi zachowywali niemal monopol na swoje ubezpieczenie. Wyłom zrobił Isa, nie tylko formułując radykalne uzupełnienie do pierwotnej umowy – uzupełnienie w postaci podniesienia stawki. Człowiek miał być taki, jak powiedziano w tablicach i żadną miarą nie miało to być zasługą. Użyte w którymś z poprzednich tekstów sformułowanie „imperatyw kategoryczny”, przecież wiadomo skąd zaczerpnięte, najlepiej oddaje istotę żądania Isy. Człowiek miał być dobry, bo leżało to w jego, nadanych już uprzednio przez Boga, możliwościach. Pomiędzy dobrym człowiekiem a Bogiem istnieje nadal przepaść, ale skoro został on stworzony na obraz i podobieństwo, może przynajmniej próbować przepaść przekroczyć. I dopiero to właśnie miało być zasługą. Następną, niesłychaną innowacją, niedaleko później genialnie zrealizowaną przez Pawła z Tarsu, było zburzenie monopolu żydowskiego na umowę zawartą na Synaju. Dostatecznie znane są świadectwa słów Isy zawarte w Ewangeliach, aby je kolejny raz przytaczać, w każdym razie Dobra Nowina została przez Isę przyniesiona dla wszystkich i wszyscy mieli się o Niej dowiedzieć. Wierzę, że kiedyś zostanie naprawdę wysłuchana przez wszystkich, ktokolwiek by ją podjął i głosił ponownie.
Natomiast myśl Muhammada realizowała się w społeczności dalekiej od konsolidacji – społeczności stawianych obok siebie namiotów, wznoszenia osad dom przy domu i otaczania ich murem, społeczności zbierających się przy klanowym ognisku, my – tutaj, a tam – oni. Realizowała się w dziurze pośrodku cywilizowanego świata, bo przecież po jednej ręce Egipt, po drugiej Syria, w oddali świątynie, piramidy, a w środku mile kamieni i piachu, gdzieniegdzie palmy, między nimi chatynki i potem znowu piach. Na zachodzie góry, a za górami wybrzeże – żyzna Arabia Felix, dawne królestwo Saby. Tam przypływają okręty z Afryki, z Indii. Rzędy wielbłądów obwieszonych worami i koszami, ciągnące w obie strony. Na północy skalne wąwozy i świątynie Petry, od czasu trzęsienia ziemi niemogącej powstać z kolan – świadectwo upadłej nabatejskiej świetności. Obok Palmira; ktoś opowiadał, że widział, jak armia wychodziła z garnizonu, ale to świat tak inny od codziennego, że aż nierealny. Rzadko podchodził ten świat bliżej, ostatni raz kiedy po wojnie z Persami namiestnik wizytował niedaleką prowincję – widowisko wzbudzające niepokój i jak zwykle nic dobrego niewróżące. Turmy konnych przesuwające się przed oczami, wśród nich strategos niedostępny absolutnie, a przecież to tylko wysłannik kogoś jeszcze potężniejszego. Ludzie stąd chodzili z karawanami do Damaszku; wracali, przynosząc opowieści o pałacach oślepiających bogactwem i wielkich świątyniach. Mówili, że dalej jest miasto jeszcze większe, jakby pustynię całą zabudować ciżbą domów stojących jeden przy drugim, a w porcie postawić okrętów tyle, że morza spoza nich nie będzie widać. Tam, w pałacu tak niezwykłym, że chyba zniesionym z nieba przez dżinny mieszka władca najpotężniejszy – basileus. Jest tam świątynia kapiąca od złota, w której cała Mekka byłaby się zmieściła i jeszcze miejsca by zostało na tych z Medyny, nie mówiąc nawet o naszej świątynce, bo ona jak stajnia przy tamtej, choć bogowie nasi też potężni i jest ich wielu. Który z nich najsilniejszy? A komu o tym decydować? Nasi bogowie są tutaj, na pustyni, a inni? Bóg sąsiadów naszych – Żydów jest nienazwany i obecny wszędzie – tak oni sami mówią, ale modlą się do Jerozolimy, a u wyznawców Isy bogów jest trzech, ale jest on jeden i też obecny wszędzie. To są chrześcijanie – tych jest wielu, bo gdzieś dalej są jeszcze inni chrześcijanie, oni się nazywają Rumani, tam też są miasta i świątynie. Tutaj bywają monofizyci, ci handlują niewolnikami – ich krainą jest Abisynia za morzem i jeszcze nestorianie wożący z Indii bambus na włócznie i jacyś inni też bywają, nierzadko trafi tutaj Pers z opowieścią o Zaratustrze albo nawet manichejczyk – wszystko to podzielone i zawiłe. Jedna opieka nad jednym ludem – jeden opiekun nad wszystkimi. Tak powinno być.
Prześledzenie idei Proroka, zapewne przez lata kiełkującej, zapoczątkowanej na lata całe przed medytacją w jaskini, wcale nie jest łatwe, być może nawet niewykonalne i także nie do końca uprawnione. Ale: jeśli dopuszczone są komentarze Księgi, tak samo dopuszczony powinien być domysł, jakiej i jak wielkiej przenikliwości trzeba było, aby podjąć medytację. Aby pomyśleć w sposób aż tak uniwersalny. W tym akurat otoczeniu.
Istnieje inskrypcja mówiąca o wyprawie Abisyńczyków skierowanej przeciwko Zu Nuwasowi, królowi Saby, który przeszedł na judaizm. Tenże król wspomniany jest w Koranie. „Zostali zabici Ludzie Rowu – a ogień ciągle podsycany – gdy oni siedzieli wokół niego… Oni zemścili się na nich tylko dlatego, że uwierzyli w Boga…” [LXXXV, 4-8]. Według tradycji mowa tu o nawróconych na chrześcijaństwo ludziach z Nadżranu, których ów Zu Nuwas kazał wrzucić do dołów i spalić[1].
Na Półwyspie Arabskim rozpowszechniony był obyczaj, według którego niechciane przez ojców dziewczynki zabijane były po narodzeniu poprzez zakopanie ich żywcem.
To mam na myśli, pisząc o otoczeniu. A są to przypadkowo wybrane odnotowania.
Formacje państwowe mają prawo – fundament swojej funkcji – i prawo to w wielu krajach związane jest z oficjalną, niejako państwową religią. Twierdzenie, podtrzymywane przez wielu pesymistycznych myślicieli powiada: nawet jeśli obyczaje da się poprawić, to moralności nie, a jeśli to wielkim i długotrwałym wysiłkiem. Innymi słowy: zakopywania żywcem małych dziewczynek można zakazać prawem natychmiast, natomiast dopiero potem odstręczyć poprzez poprawę moralności. W przeogromnie większej części i przez przeogromnie większy czas rozwoju cywilizacji poprawa moralności dokonywała się i dokonuje poprzez posłuszeństwo regulacjom religijnym. W ten właśnie sposób, jak się wydaje, osiągano pewną równowagę pomiędzy pragmatycznością prawa (które przecież nie poprzez edukację moralną, a więzienną poprawia obyczaje) a moralnością religii (która więzień w zasadzie nie zapełnia, a jedynie piętnuje tych, którzy czynią rzeczy naganne, a bogom niemiłe). Dylemat, jaki objawił się Prorokowi, tego właśnie dotyczył. W jaki sposób z rozbójniczych na poły plemion, podzielonych na najczęściej nieprzyjazne sobie klany, których obyczaje były brutalnie barbarzyńskie (abstrahując od pytania cóż to takiego właściwie jest barbarzyństwo), z zalążkowo rozwiniętymi strukturami terytorialnymi, z dziesiątkami, jeśli nie setkami bogów, z których czwórka najważniejszych pomieszkiwała w Al-Kabie, domagając się ofiar z wielbłądów, a być może niekiedy i z ludzi, z prawem rozwiniętym raptem do etapu pierwotnego obyczaju wewnątrz klanu, z tak utworzonego zaczynu – z nieskładnie obijających się o siebie, fermentujących grud uczynić wino, przednie wino, najprzedniejsze z przednich. Uśmiech metafory: Prorok za winem nie przepadał.
Muhammad nie tworzył nowej religii, co sam wielokrotnie podkreślał. Objawienie, jakie zostało na niego zesłane, odczytał, jeśli wnioskować z zawartości Księgi, jako sygnał od jedynego Boga wszystkich ludzi, tego, który ukazał się najpierw Abrahamowi, potem Mojżeszowi i od którego przyszedł Isa. Prorok nie był twórcą, był wyznawcą. Przenikliwy obserwator, obdarzony niezwykłą wyobraźnią, postrzegający otaczający go świat w kontekście własnej wrażliwości, własnej moralności, a też, co prawdopodobne, pewnego poczucia osamotnienia czy też porzucenia, jakie mogło mu od czasów dzieciństwa towarzyszyć, począł tworzyć wizję ludzkiego bytu bez osamotnienia, porzucenia, zagrożenia. Bytu niesamotnego czy też niesamotnego „ja” współczesnej filozofii. Jaskrawo to widać, kiedy oddzielić kodeks od wyznania. Jest to łatwe, mimo że cały tekst Księgi jest i wyznaniem, i kodeksem. Sura pierwsza jest wyznaniem wszystkich następnych wyznań, modlitwą wszystkich następnych modlitw, drogowskazem wszystkich następnych drogowskazów, jest Matką Księgi. Raz wypowiedziane „W imię Boga Miłosiernego, Litościwego!” powoduje, że ktokolwiek te słowa wypowie, wszystko, co uczyni po ich wypowiedzeniu, uczyni w imię Boga Miłosiernego i Litościwego. Bowiem są tam, nawet jeśli tylko tyle wypowiemy, wszystkie pozostałe wersety, w tym szósty i siódmy: „Prowadź nas drogą prostą, drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą[2]”.
Natomiast trudno jest liczyć, że wyznanie to natychmiast u każdego wyzwoli lepszą stronę jaźni, uwolni jaśniejszą stronę z mroku. Część kodeksowa jest niesłychanie rozbudowana właśnie dlatego. Aby unaocznić, jakie czyny, jakie życie miłe jest Bogu, a tym samym i nam jest miłe albo takie być powinno. Nie można zarzucić jej nic. Jest radykalna w dążeniu do poprawy obyczajów, sprawiedliwości, chronienia słabszych i biedniejszych. Jest radykalna w tworzeniu więzów pomiędzy wszystkimi ludźmi, nie tylko członkami klanu czy plemienia. Jest radykalna we wprowadzeniu stale obecnych napomnień, na jaki sposób odmienionych oczekuje nas Bóg, a inaczej, jakimi dla siebie na wzajem powinniśmy być i temu służą zalecone przez Muhammada obowiązki religijne, w tym modlitwy, przecież niczym innym niebędące, jak stałym przypominaniem wyznania i kodeksu. Jest radykalnie wyrażonym dążeniem do stworzenia państwa ludzi lepszych, nie waham się tego napisać, a w domyśle państwa uniwersalnego ludzi lepszych. Poza jedną okolicznością, wspólną zresztą dla trzech wielkich religii; ta właśnie okoliczność powoduje, że wahabici są we wszystkich trzech obecni, a wszystkie trzy nie pełnią roli, dla jakiej zostały zesłane, każda z nich w różny sposób i w różnym stopniu zdeformowana ingerencją ludzi, którzy nie rozumieli albo świadomie nie chcieli zrozumieć, a którym przypadła rola rządców i głosicieli. Mianowicie, pozostały one rewolucyjne jedynie dla tego okresu historycznego, w którym zostały objawione. Przecież Arabów siódmego czy ósmego wieku Koran nauczał postępu, wszelkiego humanistycznego postępu. Czy był takim dla wieku piętnastego? Czy jest dla aktualnego wieku? Tak, Koran istniał i istnieje, zabrakło jedynie nauczycieli, zabrakło proroków. Księga mówi do nas, abyśmy nie obawiali się poznawać konstrukcji świata – jawnej i ukrytej, abyśmy nie lękali się wiedzy. „O zgromadzenie dżinnów i ludzi! Jeśli potraficie przeniknąć przez regiony niebios i ziemi, to przenikajcie!” [LV,33-35]. Bóg poprzez słowa Księgi zachęca nas do poznawania Jego dzieł. Z tego korzystaliśmy skwapliwie, przez setki lat przodowała w tym nasza cywilizacja, później cywilizacja Zachodu. Aleśmy, jedni i drudzy, na wnioski z poznania płynące pozostali ślepi i głusi. Niegodziwym i pełnym hipokryzji jest dzisiaj przykładać tę samą miarę co niegdyś do prawa i obyczajów, bowiem o wiele więcej wiemy dzisiaj niż niegdyś i dlatego jesteśmy inni. Nie zakopiemy dziecka żywcem tylko dlatego, że tego akurat dziecka nie chcemy. (W tym akurat zdaniu głośno bębnią dawne wieki: my. My nie podejmiemy takiej decyzji. My – mężczyźni. Bo to jest dziecko kobiety. To Muhammad rozpoczął długi marsz ku zaakceptowaniu bycia człowiekiem – kobietą tak samo jak człowiekiem – mężczyzną. To jest równoważne – mógłby powiedzieć. A ciągle jesteśmy od tego bardzo daleko.) Ale też nie powinniśmy robić wielu innych rzeczy, o których Muhammad powiedział jasno i wyraźnie, a których wahabici, ciągle wśród nas obecni, udają, że nie widzą, że nie słyszą. A to jest dobro i to dobro między innymi przynoszą do naszych namiotów kobiety. Kobiety w ogóle znacznie więcej przynoszą dobra mężczyznom aniżeli mężczyźni kobietom. Dlatego nie tylko wysłuchajmy, ale uszanujmy i powiedzmy: niech tak będzie. A jest to zaledwie jedno z wielu do uszanowania. Świat ma jeden tysiąc i trzysta lat więcej i było dość czasu, aby nauczyć się czytać.”
[1] Maurice Gaudefroy-Demombynes, Narodziny islamu, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988, s. 11.
[2] Cytaty z Księgi za: „Koran”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1986.
Dalej padało i dalej byłam sama, no to czytałam tego Fakhirowego bloga. Nie wszystko rozumiałam, ale podobało mi się. Cały czas miałam wrażenie, że nie o mahometanizm tam chodzi, tylko o coś innego, ukrytego. Jakby Fakhir pisał o swojej wierze tylko dlatego, że tak akurat było mu najłatwiej, bo ją znał, a w rzeczywistości chodziło mu o coś głębszego i ważniejszego. Od wakacji nie spotykaliśmy się i nie bardzo chciałam zawracać mu głowę, ale któregoś wieczoru zadzwoniłam. Fakhir nie wydawał się specjalnie zdziwiony. Kiedy powiedziałam mu, że czytam jego dawnego bloga, chyba się ucieszył. – To może być trochę trudne – powiedział – dla kogoś z Europy. Ale, właściwie, wszystkie potrzebne wiadomości znajdziesz w internecie. Teraz pewnie znacznie więcej niż wtedy, kiedy to pisałem, to już parę lat w końcu. Ale też niewiele bym zmienił. Cieszę się, że cię to zajęło. – Ty bardzo szanujesz kobiety – przypomniały mi się ostatnie fragmenty tego, co czytałam. – Tak – odpowiedział Fakhir. – I trochę jestem zmartwiony tym, że same jakbyście przestawały to dostrzegać to coś w sobie. Nieważne zresztą – trochę się ożywił. – Kiedy wrócę, chętnie się spotkam z tobą… z wami – poprawił się – i wyjaśnię ci to i owo. Jeśli naturalnie będziesz chciała. – A gdzie jesteś teraz? – zapytałam, nic specjalnego nie mając na myśli. – W Natanz – odpowiedział Fakhir i umilkł. – W Iranie w każdym razie. Za dwa tygodnie wracam.
Poszłam do taty. Tato zawsze interesował się rozmaitymi dziwactwami, miał zresztą potężną bibliotekę, w której można było znaleźć i chińską poezję, i teorię względności. Tak że tato się nadawał. Kiedy otworzyłam mu Fakhirowego bloga, już na widok pierwszej linijki uśmiechnął się tym swoim wszystkowiedzącym uśmieszkiem. Popatrzył na mnie. – On jest derwiszem – powiedział. – Teraz ja uśmiechnęłam się z niedowierzaniem. – Jakimś biedakiem? To musiałbyś go zobaczyć w terenówce jak stodoła, odstawionego jak jakiś arabski szejk. Biedy to on raczej nie ma. – To nie tak – powiedział tato. – Jeśli dobrze pamiętam, bogactwo czy bieda nie mają dla nich żadnego znaczenia. To taki kierunek w islamie: sufizm. Bardzo stary i ciekawy. Coś jak średniowieczna mistyka chrześcijańska. Mistrz Eckhart albo jeszcze Tauler.
Nic mi to nie mówiło. No, prawie.
– Ten wiersz – powiedział tato. – Motto. Gdzieś miałem poezje Rumiego – wstał i zaczął grzebać po półkach. Wszedł na drabinkę. – O, jest – przyjrzał się cienkiemu tomikowi. – Poczytaj to kiedyś, kochanie. Podoba mi się twój nowy znajomy.
– To przyjaciel Alika – mruknęłam. – Straszny dziwak. Ma śliczną żonę, ale ona też jest jakaś nie tego.
– Nie czego? – tato zaczął się śmiać. – Bettinko, jakim językiem ty mówisz?
– Tato! – zdenerwowałam się. – Jestem psychologiem. Pracuję z normalnymi… no, nie całkiem normalnymi. Mam różnych znajomych i teraz tak się mówi. Wszyscy tak mówią!
– Ja nie jestem wszyscy – powiedział tato całkiem serio. – I chciałbym, żebyś ty też nie była. W każdym razie nie w ten sposób. Język jest precyzyjny i gdyby taki nie był potrzebny, pozostalibyśmy na etapie pochrząkiwań i porykiwań.
Taki właśnie był tato. Zupełnie mu nie przeszkadzało, że czasami robię z siebie napaloną dzikuskę w klubie, bo pokazywałam mu zdjęcia i raczej mu się podobały, ale potrafił się przyczepić do jakiegoś słówka. Albo że ktoś czegoś nie rozumie, a dla niego było to oczywiste. Czasami do szału mnie doprowadzał.
Tato otworzył tomik. – Nawet imię ma odpowiednie – mruknął.
– Dlaczego ma odpowiednie imię? – przyglądałam się tacie. Fajny był mój tato.
– Bo na wyznawcę sufizmu mówiono derwisz albo fakir. Jesteś rękopisem boskiego listu… – zamilkł na chwilę, przewracał kartki. – Albo tutaj. „Wiem tyle, ile pióro wie, o czym pisze, ile piłka domyślić się może, gdzie się potoczy”[1]. To niesłychanie przenikliwe – podniósł głowę. – Uczy pokory. Nie tacy z nas bogowie i ciągle więcej przed nami niż za nami – zaśmiał się cicho.
– No dobrze – problem Fakhira zaczynał mi się wydawać zbyt złożony. – To on jest muzułmaninem czy nie jest?
– Jest, oczywiście – tato sprawiał wrażenie zaskoczonego moim pytaniem. – Ale… – zamyślił się, zaczął znowu kartkować tomik. – O, tu. Rumi pisze tak: Oto ja: czasem ukryty, czasem ujawniony, czasem nabożny muzułmanin, czasem Żyd i chrześcijanin. Bo żeby dotrzeć do każdego serca… Wyznanie nie ma znaczenia i chwilami można odnieść wrażenie, że Bóg jako taki dla sufiego nie istnieje albo jego istnienie nie jest konieczne. Sufi poszukuje szczególnego zrozumienia drugiego człowieka. Dla niego zawiera się to w identyfikacji, jedności z innym, osiąganymi poprzez miłość. Jeżeli kochasz, żadnego boga nie potrzebujesz. Dlatego to motto.
– On jest informatykiem. I nie wiem, czy tylko. Czasami wydaje mi się, że robi jakieś tajemnicze rzeczy.
– Może tak być – zgodził się tato. – I jedno drugiemu wcale nie musi przeszkadzać. Sufi poszukuje, obdarowuje świadomością, nadaje właściwe znaczenie, w jego rozumieniu właściwe, i niekoniecznie musi to być od razu zrozumiałe. Miłość jest na końcu drogi, po drodze nieuchronne jest wszystko inne. Nie do pominięcia, nawet jeśli wiemy, że czasami mało warte albo wręcz bolesne. Przeskakując po kilka stopni, tylko bardziej ryzykujesz upadek – zakończył tato sentencjonalnie.
Alik dał się w końcu namówić na klub. Byłam już naprawdę znękana całą tą namokniętą powagą naokoło i nienajlepiej się czułam, wciąż szukając parasolki i chusteczek, tak że bardzo się ucieszyłam. Kiedy zadzwonił Fakhir i zapytał, co porabiamy w weekend, bez namysłu zaproponowałam: – Chodźcie z nami do klubu. – Ale porozmawiać pewnie tam się nie da – zaśmiał się Fakhir. – No to co? – odpowiedziałam. – Czy ludzie muszą ze sobą tylko rozmawiać? – A… dobrze – powiedział Fakhir. – Masz rację.
Nie zdążyłam mu powiedzieć, że właścicielem klubu jest Żyd. Mogłam mieć tylko nadzieję, że Fakhir nie przyjdzie ubrany w strój hm… etniczny. O Sawsan raczej się nie obawiałam.
Nie ubrał się etnicznie. Sawsan w połyskliwych zielonych spodniach, obcisłym, o ton jaśniejszym topie i z mnóstwem warkoczyków – blond warkoczyków! – na głowie wyglądała zupełnie odlotowo, a Fakhir… jeśli chciał zwrócić na siebie uwagę, to ta ciemnoczerwona koszula z ciekawym zapięciem pod szyją była jak najbardziej na miejscu. Myśmy przyszli wcześniej, było jeszcze całkiem luźno i nic specjalnego się nie działo. Jakieś drinki, muzyka, raczej housik i po cichu – siedzieliśmy z właścicielem i obgadywaliśmy znajomych. I nagle właściciel zamilkł. Siedział przodem do wejścia i zaczął patrzeć pomiędzy nami. – O wiele ja się znam… – zaczął mówić i przerwał. Patrzył dalej. Obejrzałam się i zobaczyłam Sawsan i Fakhira. Akurat ktoś zaczął bawić się laserami i w ich promieniach oboje wyglądali dość niesamowicie – jakby spadli tutaj z przyszłości. Połyskliwe ciuchy, na których niemal dosłownie na kolorowo rozpryskiwało się światło, jakiś taki… czar, bo nie umiałam tego nazwać inaczej. Wstałam, oni zauważyli mnie i zaczęli iść w naszym kierunku. Szef też wstał i wyraźnie czekał.
– As-salam – powiedział, kiedy przystanęli przed stolikiem. Wyciągnął rękę.
– Szalom – odpowiedział Fakhir. Sawsan skinęła głową. Fakhir ścisnął rękę szefa, zbliżył się jeszcze bardziej, poklepali się po plecach. Zabawnie to wyglądało, bo jeden był wysoki, a drugi raczej nieduży. Alik prychnął śmiechem, wstał też. – Czego się napijecie? – zapytał, ale tamci nie bardzo zwrócili na niego uwagę.
Szef wyciągnął jeszcze raz rękę, tym razem do Sawsan. – Awidor – powiedział. – Mam na imię Awidor. Witajcie.
W tym momencie zdałam sobie sprawę, że do tej pory nie wiedziałam, jak nasz szef ma na imię. Wszyscy się sobie przedstawili.
Fakhir zażyczył sobie mrożoną wódkę ze skórką cytryny. Awidor przyniósł po chwili pięć oszronionych kieliszków na tacy, popatrzył na nas. – Dla wszystkich. Ja stawiam. Może być?
No to wypiliśmy.
Czy tego wieczoru zdarzyło się coś ważnego? Bardzo ważnego? Bawiliśmy się wszyscy naprawdę dobrze, dużo tańczyłam sama i z Sawsan, trochę z Alikiem, a potem nie i właściwie się z nim pokłóciłam, na niby, ale zawsze, bo oblazły go jakieś siuśki, a jemu się to najwyraźniej podobało. No to go zapytałam, z kim tu przyszedł i z kim chciałby wrócić, bo jakby co to niech uważa, żeby go za pedofilię nie zamknęli. Potem już było okej i nawet ponosił mnie trochę na rękach. Alik jest naprawdę przystojny i ja to wiem, ale czy jest rolą kobiety pilnowanie faceta, żeby w klubie ostentacyjnie nie obmacywał nieletnich grubasek?
Fakhir trochę się kręcił po parkiecie, a trochę wychodził z Awim przed klub, chyba pogadać. Zdaje się, że dobrze im się gadało. Awi ciągle coś przynosił i mówił, że to na jego koszt, po północy dostaliśmy cały koszyk naczosów, czerwone wino, coś tam jeszcze. Później zrobiło się trochę ciszej, Awi coś gadał z didżejami, wrócił, uśmiechnął się szeroko. – To dla ciebie – powiedział do Fakhira.
Znałam tę muzykę. Parę miesięcy temu grał ją w klubie sam kompozytor, zresztą również znany didżej. Była tajemnicza, chwilami mroczna, była jak krążenie wewnątrz lejka, z każdym obrotem nieco niżej, nieco głębiej, nieco dalej od realnego świata, a później pozostawała już tylko ta muzyka: z kunsztownie wijącą się melodią wygrywaną przez flet i nieznane mi instrumenty strunowe, oplatającą ciemny pień rytmu wybijanego w niskich tonach na bębnach. Wciągała jak narkotyk. Nigdy nie paliłam opium, ale gdybym miała ją opisać, była jak fajka opium palona w trakcie powolnej wędrówki przez ciemną jaskinię, której głębię można było tylko poczuć – bo nie zobaczyć, aż w jakimś momencie nadchodził ten krok, który przeprowadzał na drugą stronę. Nie, nie do światła – jaśniej tam nie było. Było inaczej, bo tam po postawieniu tego właśnie kroku były prawdziwe tajemnice. Te najprawdziwsze. Tam wszystko było prawdziwe.
Sny sufiego – tak się ta muzyka nazywała.
Fakhir wstał. Przez chwilę gładził koszulę i patrzył wzrokiem, który niczego nie widzi. – Nie rób tego, proszę – powiedziała cicho Sawsan.
Fakhir spojrzał przytomniej, pochylił się i pocałował ją w policzek. – Ty… moje drugie ja.
Wyszedł na parkiet.
Muzyka to nieco przyspieszała, to zwalniała. Flet rzeźbił w przestrzeni ornamenty, w tle wysoki, męski głos śpiewał o tęsknocie. Język był dla mnie niezrozumiały. Światła poruszały się coraz wolniej, aż stanęły. Fakhir zaczął się obracać. Z zamkniętymi oczami.
To nie tak, że wszyscy nagle zwrócili na niego uwagę, ale powstała wokół niego malutka, pusta przestrzeń. Stopniowo poszerzająca się. Fakhir obracał się, płynnym, powolnym ruchem, prostując i zginając ręce, co jakiś czas nieco uginając w obrocie kolana. Wyglądało to tak, jakby się wszystkim kłaniał. Ktoś podał mu zwój materiału. Ciemnoczerwonego. Mogła to być zerwana z okna portiera.
– No, no, no – powiedział półgłosem Awi. – Minjan to może nie, ale… – nie dokończył i gdzieś poszedł.
Nie otwierając oczu, Fakhir opasał się materią i zaczął wirować szybciej. To było niesamowite.
Muzyka pulsowała, zmieniając synkopy, w tle co jakiś czas pojawiał się dziewczęcy zaśpiew – jakby westchnienie. Fakhir wirował, ciemnoczerwona materia kreśliła wokół niego połyskliwy krąg, to wznosząc się nieco, to opadając. Nadal kłaniał się wszystkim – jakby całemu światu się kłaniał. Ludzie stali wokół, niektórzy rytmicznie klaskali.
– Dziewięciu Żydów – głos Awidora z głośników. – Dziewięciu Żydów.
– Wszyscy jesteśmy Żydami – spokojnie powiedziała Sawsan. – Chodź.
Trzymając się za ręce, tańczyliśmy, poruszając się po szerokim okręgu wokół Fakhira. W przeciwnym kierunku. Wokół nas zaczął się tworzyć następny krąg. Muzyka zrobiła się nieco głośniejsza. Fakhir wirował. Bardzo głośne, zwalniające dudnienie bębna, pojedyncze dźwięki fletu. Echo. Dźwięki cichnące, odchodzące, coraz cichsze.
Koniec.
Nie było oklasków. Nie było euforii, gwizdów, skakania z radości. Większość zeszła z parkietu, po krótkiej przerwie didżej puścił jakiś techno-transowy kawałek, nie bardzo głośno. Napiliśmy się wina, Fakhir siedział w bezruchu, jakby nad czymś myślał, Sawsan tuż obok, przytulona do niego. Fakhir zamknął oczy, jeszcze chwila ciszy. Muzyka w tle.
– Ma ktoś kartkę i ołówek?
– Przyniosę ci – zaoferował się Awi. Odszedł, po chwili wrócił z tekturową podkładką z wpiętymi w zatrzask kartkami i przyczepionym długopisem.
Fakhir odsunął się nieco od Sawsan, ułożył tekturkę na kolanach, zaczął rysować i zapisywać coś na obrzeżach. Siedziałam obok, po przeciwnej niż Sawsan stronie. Kilka okręgów o wspólnej osi, oznaczonych biegnącymi łukowato w przeciwne strony strzałkami, niektórymi falistymi. Obok notatki, wyglądające na wzory matematyczne, z powtarzającymi się, co zapamiętałam, dwoma znaczkami: literą „i” i takim śmiesznym „h” z przekreśloną laseczką. Fakhir wstał, rozejrzał się. – Kochanie, poczekaj tu na mnie – powiedział do Sawsan. – Zaraz wrócę. Będziemy już wracać do domu.
Zatrzymał się jeszcze dwa kroki od stolika, odwrócił się do mnie. – Chodź, Bettina.
Wyszliśmy do hallu. Fakhir oparł się o ścianę, tekturkę trzymał pionowo przed sobą, jakby obawiał się, że ktoś podejrzy, co on tam pisze, przez chwilę notował, rozejrzał się znowu. – Poczekaj tu na mnie – powiedział i wyszedł z klubu.
Trochę czekałam. W międzyczasie do hallu zajrzał Awidor. Pomachał mi ręką, podszedł.
– Gdzie Fakhir?
– Gdzieś wyszedł. Prosił, żebym na niego tutaj czekała.
– Aha – Awi uśmiechnął się niepewnie. – Piękne to było. Aż szkoda… – nie dokończył. Patrzył na mnie przez chwilę. – Wracajcie zaraz.
– Dobrze.
Fakhir wrócił. Nadal sprawiał wrażenie niespokojnego. Stanął przede mną, prawie przygniótł mnie do ściany. – Posłuchaj – powiedział cicho. – Będziemy teraz wracać na salę. Bardzo blisko siebie. Podam ci kartkę papieru tak, żeby nikt nie widział. Schowasz tę kartkę bardzo głęboko. Nie oddasz ani nie pokażesz jej nikomu. Nawet mnie jej nie oddasz, chyba że cię bardzo poważnie poproszę. Będziesz wiedziała, kiedy to będzie. Chodź.
Przystanęliśmy obok baru i wtedy Fakhir wcisnął mi w rękę papierowy zwitek. – Dlaczego tak? – zapytałam półgłosem. – Kamery – odpowiedział. – Są wszędzie. – Fakhir – starałam się cały czas patrzeć mu w oczy. – Co tam jest? I kim ty jesteś? – Kim jestem? – Fakhir zamyślił się na chwilę. – Może trochę więcej widzę, ale i tak za mało. A co tam jest? – zaśmiał się cicho. – Tam jest wzór na uścisk archanioła.
Przy stoliku oddał podkładkę i długopis.
– Wszystkie kartki zapisałeś? – Awidor spojrzał z niedowierzaniem.
– Zgubiłem gdzieś – odpowiedział Fakhir. – Chyba koło szatni. Ale nie szkodzi. Dzięki. Naprawdę piękny wieczór. Pożegnajmy się już, Sawsan.
Wróciliśmy do domu po drugiej. Chyba pierwszy raz w życiu byłam aż tak wykończona i nawet nie pamiętam, kiedy zasnęłam.
Następnego dnia wymiotowałam do popołudnia.
[1] Wszystkie cytaty z poezji Maulany Dżalal ad-Din Rumiego za: „Wszystkie głosy w jednym”, Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2002.
Postscriptum: To, co jest na kartkach, to modyfikacja wzoru na zmienność pola magnetycznego w tokamaku – reaktorze termojądrowym. Energia niemal za darmo – dla wszystkich. A Bettina jest w ciąży.
Alski
3 COMMENTS
Przeczytałem o piątej rano,ale bez wstawki literackiej. Teraz ją pobieżnie -sorry.
W trakcie pisania miałem telefon i tekst się skasował.
Pokrótce .
Cytat pana z sury o judejczykach itd,którzy się nie lękają,znajdą spokój w Domu Pana.
Odpisy są zawsze Sura 9.m Kiedy piszę o interpretacjach tekstów religijnych,bo tu na dwoje babka wróżyła ,i cytuję z ewangelii-(z pamięci)- Przyszedłem poróżnić syna z matką.
Kiedy greczynka przychodzi do Jezusa,by uleczył jej córkę. On odpowiada -Okruchy ze stołu Pańskiego,nie dla wszystkich psów są przeznaczone.
Odpisują mi,że Biblia,to metafory,a Koran dosłownością.
Zabawne w Starym Testamencie zawarcie sojuszu z Rzymem. Odnowionym po latach przez tarczę z brązu. Ilekroć to czytałem,przypominam sobie -Armia radziecka z tobą od dziecka!
A jednak ta zbieranina plemion stworzyła coś. Sekta Jezusa,.Nowatorstwo w podejściu Pawła. I Rzym podbity z katakumbów.
Chrześcijaństwo-sam Pan wie,ile zawodów było niegodnych chrześcijan. A po czasie było ojej! Żydzi są wszędzie!
Raz napisałem do kogoś- możesz się nazywać Leszek Miller,Arkadiusz Rosati.,Staniszkis. I to są Polacy.. Ale nazywaj się Goldblum,albo Rosenkreitz-zawsze będziesz Żydem.. Odpowiedź.-Ci pierwsi trzej,to też nie Polacy..
Film Dzień Niepodległości -bardzo zjechany w Fantastyce pod względem naukowym.. Ale lubię go za scenę,gdy w chwili ostatecznego zagrożenia rabin,który lat ileś stracił wiarę,zaprasza do modlitwy.
-Nie jestem Żydem-mówi jeden z zaproszonych.
-Nikt nie jest doskonałym -odpowiada
Idąc ulicami patrzę na słupki przywiązane do młodych drzew. Albo odwrotnie. Symbol religii,która buduje. Otarłem się. I wybrałem być samosiejką .
Trafne i trafione. Dzięki, szczególnie za tę scenę z „Dnia Niepodległości”. Ale to nie ja, tylko Sawsan:: „Wszyscy jesteśmy Żydami”. Pewne rzeczy piszą się same.
Niestety,ale linie proste z Trzechcięgi bywają zagmatwane. Prawnicza interpretacja X przykazań też .
Nie pożądaj osła,ani żony,ani innej rzeczy,,którą jego jest