Rozwinięcie pewnego spostrzeżenia
Esej ten zawiera postscriptum. Być może lekturę należałoby zaczynać od niego.
Roland Barthes w zbiorze esejów o tytule „Fragmenty dyskursu miłosnego” formułuje pewną myśl, ujętą, co ciekawe, w nawias: „(Werter przestał być zakochany nie dlatego, że umarł, wręcz przeciwnie)”. Jest to ostatnie zdanie w rozdziale poświęconym możliwym wariantom definitywnego rozwiązania w konflikcie miłosnym. Zdanie i niepokojące treścią, i ukryte w nawiasie. Być może, kluczem do tego nie w pełni zrozumiałego sformułowania jest inny fragment tego samego rozdziału: „Wszystkie rozwiązania, które sobie wyobrażam, są wewnętrzne wobec systemu miłosnego: odejście, podróż, samobójstwo – to zawsze zakochany zamyka się, odchodzi czy umiera; jeśli patrzy na siebie w odosobnieniu, odchodzącego czy umierającego, widzi zawsze kogoś zakochanego: nakazuję sobie być zawsze zakochanym oraz już nim nie być”. W następnych zdaniach Barthes pisze o pułapce, która zamyka się, kiedy nieszczęściu nic się nie przeciwstawia. „Aby powstało nieszczęście, nawet dobro musi krzywdzić”.
Też mi dobro! Miłość boli od samego początku i bez przerwy, a jeśli nie boli, to nie jest miłością. To wyrwa w sercu, wyszarpana ręką ukochanej/ukochanego, jątrzona tą ręką stale i tylko wtedy, kiedy stale tę wyrwę czujemy – pustkę czekającą na coś, co ją napełni i jednocześnie pustkę nie do napełnienia – tylko wtedy możemy o sobie powiedzieć, że jesteśmy w stanie miłości. Miłość jest brakiem, bolesnym ubytkiem kogoś, o kim jeszcze niedawno nie wiedzieliśmy, że stanowi część nas – nie wiedzieliśmy, dopóki nie uderzyła/uderzył ona/on w nasze serce. Pozostawiając tam wyrwę, w swojej istocie niemożliwą do napełnienia. Wyprzedzając dalsze rozważania: powstające po amputacji kończyny bóle w niej – odjętej, należą do najsilniejszych, znanych medycynie. Bóle te nazywane są bólami fantomowymi. Wyrwa. Słowo – fantom, próbujące opisać nieopisywalne.
Dlaczego zatem miłość jest radosna, kiedy jesteśmy w bliskości ukochanej/ukochanego i kiedy ona/on odwzajemnia nasze uczucia? Ponieważ bliżej jesteśmy możliwości wypełnienia wyrwy, ubytku, braku, pustki. Pragnienie wypełnienia, zasklepienia, wygojenia, jest w ogóle nie do zrealizowania, albo do zrealizowania inaczej (o czym później), tak jak niemożliwe jest pozostawanie w stanie trwałego, najwyższego szczęścia – stanie wypełnienia. Szczęścia takiego, które przydarza się nam – a i to nie zawsze – w najbardziej intymnych relacjach pomiędzy dwojgiem ludzi. Formułując spostrzeżenie brutalnie: pozostawanie w stanie trwałego orgazmu nie tylko jest niemożliwe, ale gdyby zaistniało w ewolucji choć raz i choć dla jednego gatunku, ten gatunek skończyłby swój ziemski byt krótko potem. Uzasadnienia wydają się zbędne. Dlatego miłość jest dynamicznym dążeniem do realizacji wypełnienia ubytku – właściwie nigdy nie osiąganego. Jest lizaniem cukierka przez szybę i nawet jeśli niekiedy nieskończenie cienką, to przecież stale ta szyba istnieje uniemożliwiając posmakowanie innego – wielkiego innego, tak jak smakujemy siebie – i również wielkiego innego w samym sobie, ten zaś w stanie miłości potrafi opanować nas bez reszty. Cóż dziwnego, że w taki sposób odkrywszy w sobie wielkiego innego, pragniemy go nieskończenie więcej, a że ujawnił się on dzięki tej jedynej, niepowtarzalnej osobie, tego właśnie wielkiego innego pragniemy przemożnie, widząc w nim jedynego innego możliwego do posięścia, widząc w nim w ogóle jedynego (poza nami) istniejącego wielkiego innego. Uwolniony w nas, dostrzega i przemożnie pragnie tamtego. Posiąść można osobę, wielkiego innego w osobie przenigdy. Od otarcia się o szczęście w bliskości, po tragizm oddalenia – oddalania się od nas wielkiego innego w ukochanej osobie, przecież tak samo nieosiągalnego blisko, czy daleko, krążą nasze myśli i poczynania, wówczas nas samych przekraczające w pragnieniu sięgnięcia po inne ja, pragnieniu zapełnienia wyrwy w ja własnym. Dlatego właśnie radośni w bliskości, bo bliżej (iluzji) spełnienia. Nie oznacza to, że w bliskości cokolwiek z wyżej opisanego przestaje istnieć, radość jedynie kompensuje stale w nas obecny ból, ubytek, pustkę. Wyrwa trwa, ból nie przemija.
Uświadomienie sobie niemożliwego, wejście w stan posiadania wiedzy o iluminacji (jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało: wiem, że zostałem nawiedzony, teraz już wiem), pojawia się wówczas, kiedy dostrzeżemy składowe, kiedy – przede wszystkim – dostrzeżemy tragizm pragnienia i nadziei. Pragnienie nigdy nie zostanie dość zaspokojone, nadzieja nigdy trwale nie ustąpi. Dokądkolwiek pójdę, cokolwiek podejmę czy uczynię (odejście, podróż, samobójstwo – u Rolanda Barthesa), tak to pozostanie. Oddalając się, dostrzegamy to z rosnącą siłą. Odrzuceni, porzuceni, odepchnięci… i zatem rozpocznijmy od trzeciej z barthesowskich fraz: „Aby powstało nieszczęście, nawet dobro musi krzywdzić”. Nieszczęście jest zjawiskiem, dobro jest wartością. Pomyłkę pojęciową najlepiej oddaje sformułowana wyżej uwaga: „Też mi dobro!”. Możemy sobie dopinać rozmaite walory do nieszczęścia jako zjawiska i nie zmieni to w żaden sposób tego, że ono istnieje po prostu, z taką czy inną dynamiką, że nie jest dobre albo złe, moralne albo nie, tylko jest – po prostu, a jakie jest dla kogo? Nie upoważnia to do uogólnień w rodzaju cytowanego zdania. Istnieje tragizm ubytku, wyrwy, raz na zawsze świadomej swojej pustki, ale dobro, które krzywdzi? Też mi dobro! Tam nie ma żadnego dobra, ani nie-dobra, a krzywda nie jest krzywdą tylko jej poczuciem – a to zupełnie coś innego. Jest fantomem krzywdy.
Miłość jest jak nieszczęście, być może jest kwintesencją nieszczęścia, a z pewnością jest nią sublimat miłości – owa wyrwa, stale obecna i niemożliwa do napełnienia, boż nieszczęsny ten, kto żyje w pragnieniu odzyskania siebie samego zamieszkałego w innym – wielkim innym – i poza krótkimi chwilami szczęśliwości ciągle pragnie – jest w stanie ciągłego pragnienia. Niemal stale żyje w odrzuceniu, porzuceniu, odepchnięciu – tylko o tym nie wie. Aż dowie się i wówczas popada w nieszczęście uświadomione, żeby nie powiedzieć: popada w iluminację nieszczęściem, ale żadne dobro go nie krzywdzi, bo miłość tyleż jest dobrem co oddychanie, na przykład. Oczywiście, oddychanie jest lepsze od nie-oddychania, ponieważ zaprzestawszy oddychania stajemy się martwi, ale że martwymi i tak się staniemy… Skoro taka jest reguła, to cóż z tego? Czy porzucamy oddychanie dlatego, że ono i tak kiedyś ustanie? Przeciwnie: lękamy się przestać oddychać. Dlaczego zatem, odrzuceni, porzuceni, odepchnięci nie lękamy się przestać kochać, a przeciwnie, podejmujemy czynności, aby miłość opuściła nas raz na zawsze (odejście, podróż, samobójstwo), a choćby i na chwilę? Czy dlatego, że oddychamy zawsze, a w miłości pozostajemy niekiedy? Odtrącając oddychanie, przestajemy żyć, odtrącając obecny w nas stan miłości, przestajemy żyć w iluminacji. Nieszczęście miłości istnieje zawsze, zbliżenie wprowadza jedynie pewne kompensacje – jest to zjawisko jej nieszczęście ukrywające. Zatem odsunąwszy kompensacje dostrzegamy wreszcie miłość taką – jaką jest. Tragizm pragnienia, niemożliwego do realizacji i tragizm nadziei, która nie ustąpi nigdy. Miłości obraz prawdziwy, ale aż tak nie do zniesienia, że dla spowodowania jego utraty ten obraz pędzi nas w podróż, odejście, w samobójstwo. Nie móc oderwać się od miłości i nie chcieć w niej być jednocześnie – to powszechne. Rozwiązanie, jak mówi Barthes, jest wewnętrzne wobec systemu miłosnego. Tyle że cały system miłosny jest otwarty, bo taki być musi, jako ten, najbardziej z wszystkich nastawiony na dobór i wybór – zamknąwszy system nie ma w czym wybierać, zatem musi on pozostawać otwarty. Taka, a nie inna postawa jest jedynie kulturową nalepką na butelce, w której siedzi dżinn; dzisiaj Werter zadzwoniłby po pizzę i do koleżanki Lotty. Może jeszcze do znajomego dealera, żeby się z tą koleżanką upalić trochę przed wyjściem na imprezę. Jest-li to spłycenie? Niekoniecznie – ewolucyjnie można ten tor uważać za wzbogacenie, a i boli jakby mniej. Szesnaście tysięcy lat temu, ten, który wypróbowywał ochrę w Lascaux i, odbijając na skalnych powierzchniach umazane nią dłonie, tęsknił bezgranicznie za zadziorną blondyneczką która go już tyle razy wyśmiała, postanowił rozwiązać problem wielkiego innego (bo przecież on już tam był i to od dawna) w najprostszy sposób. I nie ma co ubolewać nad brutalnością rozwiązania – czytanie Malinowskiego uzmysławia, że było ono obecne we wszystkich kulturach nazywanych dzisiaj pierwotnymi i stosowali je zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Można jak Werter, można jak nasz bohater współczesny, można jak ów dawny. System jest otwarty zarówno historycznie – w pionie, jak i dla danej kultury – w poziomie i może jedynie zdumiewać uporczywe przywiązanie Rolanda Barthesa do dziury w głowie, z której godzinami sączy się krew, a Werter, heroicznie pragnący wielkiego innego Lotty, dogorywa, zespalając się z nim w coraz węższym polu świadomości i coraz szerszym imaginacji. Zapewne umarł szczęśliwy – zespolony nieodwołalnie i raz na zawsze. Lotta, zdaje się, przygotowywała w tym czasie kolację dla męża – radcy dworu.
Ostanie zdanie, to w nawiasie: („Werter przestał być zakochany nie dlatego, że umarł, wręcz przeciwnie”), znajduje swoje rozwiązanie… ależ tak, w ostatnich linijkach poprzedniego akapitu. Tylko trzeba je starannie odczytać. Przestał być zakochany wchodząc w posiadanie wielkiego innego Lotty dzięki stworzonym przez samego siebie warunkom, niejako z drugiej strony. Nie bez powodu Francuzi na orgazm mówią: la petite mort. Zafundował sobie la grande mort, aby po drodze do niej przejść la petite mort w zespoleniu z Lottą, a potem umarł. Wielogodzinna agonia Wertera jest Goethemu niezbędna dla utrzymania heroicznego poziomu narracji – gdyby bohater strzelił celniej i skonał od razu, brak byłoby pewności, że przeżył po drodze to, o co mu chodziło. Zatem Werter przestał być zakochany dlatego że osiągnął w swojej imaginacji poziom najwyższego zespolenia z Lottą, a umarł poza tym. I tyle.
Miłość jest nieszczęściem, ale jakże pięknym. Przykładem na to niech będzie ten esej: pokrętny, niedopowiedziany, starający się dosięgnąć poziomu najlepszych w rzemiośle i przede wszystkim odważający się podjąć dyskurs z Rolandem Barthesem. Jest ćwiczeniem z wyobraźni, a jeśli zdolnym do zainspirowania kogokolwiek, to właśnie dlatego, że został napisany z miłości do pewnej kobiety. Miłości nieszczęśliwej, niekiedy radosnej. Niepowtarzalnej absolutnie.
Alski
PS: Esej ten pisałem pomiędzy wtorkowym wieczorem, a piątkowym przedpołudniem. W środę rano, w trakcie jego pisania, dopadł mnie TIA – zespół nagłego niedokrwienia mózgowia. Teraz jest piątek, przedpołudnie właśnie, siedzę na szpitalnym łóżku, w zasadzie uleczony. Przebieg tej choroby zazwyczaj tak wygląda: przychodzi nagle wśród burzliwych objawów, mija (niemal) bez śladu, pozostawiając ostrzeżenie, że następnym razem nie ustąpi tak łatwo. Pisałem ten esej w stanie uświadomienia sobie miłości, będącej we mnie, czy też bardziej będącej mną. Uświadomienia sobie iluminacji miłością, co starałem się wyjaśnić wyżej. Dzisiaj już wiem, że ta miłość mnie nie opuści, cokolwiek miałoby się zdarzyć. Być może będę nieszczęśliwy, być może będę szczęśliwy. Przyjdzie mi żyć z tą miłością – taką, jaka ona będzie. Będę próbował opowiadać o niej, będę próbował opowiadać i inne historyjki – żyjąc z pragnieniem, niemożliwym do realizacji i nadzieją, która nie ustąpi nigdy. To jest komentarz do zdania, zawierającego w nawiasie sformułowanie: o czym później. Pragnienie wypełnienia, zasklepienia, wygojenia – z obrazem Ciebie wewnątrz. To jest ten inny sposób. A wyzdrowiałem dzięki Tobie.
15 COMMENTS
Wstydzę się napisać, ale napiszę.
Rozmarzyłam się. Przeżyć to, a potem można umierać
Jeszcze nie. Jeśli przeżyłem, to znaczy, że nie przeżyłem do końca. Doskonale wiem, że mnie to zabije. Ale to coś: zachwyt, zauroczenie, jakkolwiek to nazwiesz jest bezcenne. To jak ten worek złota rzucony na Oude Kerk za Vermeera – a cóż on znaczy wobec tak zniewalającego piękna? Cóż znaczy wobec niego życie?
Bóle fantomatyczne.
Fotografie kirlianowskie.
Coś zostaje.
Być może.
,,Być może ” można czytać jako zwątpienie. Ale też jako nadzieję.
Fotografie kirlianowskie tak – bo w stanie pewnego napięcia. Przedstawia się inaczej niż obserwowane w zwyczajnych promieniach zwyczajnego słońca. A dwoistość „być może” jest szczególna: do „być może” – zwątpienie, od „być może” – nadzieja.
Być może -to delikatna huśtawka dwuramienna. Łatwo z niej spaść bez trzymanki. Wyżej,szybciej-i poobijanie.
Od. Do. Odcinek. Nie prosta. Może to i lepiej. Prosta nieskończona w końcu staje się okręgiem.
Nie ma wyjścia 🙂 Grawitacja. Coincidentia oppositorum. Wszystkie pozostałe argumenty.
Kiepska moja łacina.. Współuzależnienie przeciwności?
Zbieżność przeciwieństw. Właściwie na jedno wychodzi. Jeszcze to https://www.youtube.com/watch?v=VJTjsVSzQ1Q
I to: https://www.youtube.com/watch?v=P51IVqf28Hs
Co wzbudza moje uznanie, to zdolność przełożenia sfery ludzkich emocji na język słów, który w moim odczuciu jest zbyt ubogi by móc sprostać temu zadaniu („A to, jak artyści potrafią przekazać świat uczuć – jest muzyką bez słów, poezją lub penetracją literacką”). Autor idzie jeszcze dalej – poddaje to, co nieopisywalne wnikliwej analizie, wciąż używając do tego tej samej formy przekazu.
„Posiąść można osobę, wielkiego innego w osobie – przenigdy.” Mógłbym wyciągać większość sentencji, by pochylić się nad trafnością ich sformułowania, ale natenczas wybrałem tą. To nic, że wyrwane z kontekstu. Ile razy bowiem ulegamy przeświadczeniu o posiadaniu drugiej osoby (zwłaszcza w chwilach zwanych szczęściem) a przecież osobowości bliskiej nam osoby nigdy nie zawłaszczymy. Jakże łatwo zamknąć się w radosnym poczuciu współdzielenia określonych emocji bądź przeżyć – i jednocześnie jakże łatwo zamknąć umysł przed tymi cechami osobowości, tymi odruchami, tymi poglądami, tymi po tysiąc powtarzanymi bezwiednie czynnościami cechującymi bliską nam osobę, które u kogoś obcego wywołają uczucie dezaprobaty.
„Radość jedynie kompensuje stale w nas obecny ból”.
Co nam pozostaje ? Pyta komentowany przeze mnie esej, i przywoływany w nim Barthes.
Może po prostu pogodna rezygnacja z tego, co niemożliwe ?
Ależ skąd? Skoro tkwimy w tym po uszy? Spróbujmy raz jeszcze, a potem jeszcze raz i kolejny. To nas realizuje. Nas wszystkich. Dzięki, Robert.
Rzeczywiście – gonitwa za króliczkiem jakże bardzo definiuje człowieczeństwo 😉 Wybacz, nie mogłem się powstrzymać.
🙂 🙂 🙂