Za dużo miłości – drugi
Ten fragment jest ilustracją pobocznego wątku powieści, owijającego się wokół niej i tylko niekiedy wypływającego na powierzchnię. Pochodzi z tej jej części, którą można uznać za rodzaj prologu. Umieszczam go tutaj nie dlatego, abym uważał za szczególnie udany, albo znaczący. Robię to, aby zilustrować, w jaki sposób, w osobie piszącej, zdarzenia rzeczywiste mogą mieszać się z fikcyjnymi, tworząc nowe jakości. Bo kompozycja na gitarę – rodzaj sonatiny zatytułowanej „Samotna piosenka” o której jest mowa w tekście, istnieje naprawdę. Skomponowałem ją w 2006 roku, wówczas intensywnie pobierając nauki z zakresu muzyki. To „Samotna piosenka”, a nie tekst jest właściwą ilustracją dróg, po których krążą myśli i emocje głównego bohatera – tekst jedynie próbuje oddać to, co zawiera „Samotna piosenka”. Przecież oczywistym jest, że Natalia nie zmieni Krzysztofa aż tak, żeby zapomniał o tym, co jest w nim najgłębiej – żeby zapomniał o „Samotnej piosence” właśnie. Miałem takie marzenie, aby do powieści dołączyć nośnik z plikami multimedialnymi, na którym znajdowałyby się pojawiające się w powieści utwory muzyczne, zdjęcia obrazów, budowli, pejzaży… Nie udało się i do dziś jest mi trochę szkoda. Link prowadzący do „Samotnej piosenki” pojawia się pod fragmentem powieści.
„Jadąc do Szczecina przepatrywał plan popołudnia: od szesnastej miał lekcję z Irkiem, potem chciał na chwilę zajrzeć do cioci Lili, a na ósmą umówił się z Jolą w Columbusie na kolację. Jola nie wydawała się specjalnie zdziwiona jego nagłą potrzebą rozmowy. – Tak sobie myślałam, że zadzwonisz – powiedziała. – Ale ma być wino – ożywiła się. – Powiem ci które. – Jolu, czy kiedyś nie było? – zapytał łagodnie. – Tak, raz – odpowiedziała – i wierz mi, było to dla mnie traumatyczne przeżycie. Szczególnie, że wtedy też przywlokłeś wszystkie te twoje okropne problemy emocjonalne. – A czy ja teraz przywlekam wszystkie moje okropne problemy emocjonalne? – zapytał, wydawało mu się, że chytrze. – Krzyyysiu – zniewalający aksamit głosu Joli podbarwił się uśmiechem kota z Cheshire – mogę ci zadać pytanie? Jeśli tak, to proszę, odpowiedz natychmiast po zadaniu pytania, bez zastanowienia. – Dobrze – odparł. – Powiedz pierwsze słowo, jakie ci przychodzi do głowy, na literę EN. – Natalia – powiedział odruchowo, a Jola wybuchnęła śmiechem. – Właśnie uświadomiłam ci, że wino będzie niezbędne.
Za pięć czwarta wyjmował gitarę z samochodu. Kiedy zamieszkał sam, przekonstruował otaczającą go rzeczywistość na taką, która miała być wreszcie przyjazna, czerpiąca co najlepsze ze zdobyczy końca wieku. Wyrzucił telewizję, zastępując ją rozbudowanym sprzętem audio, podłączonym do domowej sieci, w której tkwiła stacja dysków jak na owe czasy monstrualna – pięćset giga, dwa duże monitory i laptop, ciągany od baru do sypialni. Filmy ściągał z sieci i oglądał kiedy chciał, muzyka ładowała się sama, niekiedy budząc go nad ranem wrażeniami na tyle niezwykłymi, że zaczął się spóźniać do pracy. Nieoczekiwanie spostrzegł wtedy, że ma dużo wolnego czasu, w każdym razie więcej niż kiedykolwiek. Zaczął się wówczas rozglądać po swoich kompleksach. Miał ich sporo, istny supermarket kompleksów, jak sam się z siebie niekiedy podśmiewał. Z niektórymi, jak sądził, można było to i owo zrobić, z innymi niekoniecznie. Niektóre były jak powyciągany t–shirt tkwiący ciągle w szafie, przykryty stosem Bossów i Lagerfeldów – nie do wyrzucenia, bo to jakby samego siebie na śmietnik zanieść, pozostawiając puste teatralne dekoracje leżące na wierzchu. Inne czekały: na wytrych otwierający drzwi dawno zamknięte, na odkurzacz na tyle mocny, aby wessał raz na zawsze wszystkie zeschnięte ciasteczka i dawno zwiędłe kaczeńce. Jeszcze inne natomiast tkwiły latami w pudełku, jak diabeł jakiś i czekały, aby przy nadarzającej się okazji z pudełka wyskoczyć i głośnym krzykiem: Tu jestem! – oznajmić swoje przybycie. Być może właśnie z powodu nadmiaru wolnego czasu jego diabeł wyskoczył z pudełka, rozparł się wygodnie w fotelu i zapytał: Są nowe propozycje? – Są – po namyśle odpowiedział Krzysztof. Diabeł, jego osobisty diabeł, był muzykalny. On sam, pewnie zresztą i ze swoim diabłem, tkwił w muzyce od lat. Dorobił się potężnej kolekcji nagrań, bywał w operach i salach koncertowych, sporo wiedział o historii muzyki, ale nie potrafił grać na żadnym instrumencie. Przypomnienie o tym każdorazowo było wręcz zawstydzające. Z tym właśnie zjawił się diabeł, jak zwykle wyczulony na koniunkturę. Dobrze, powiedział swojemu diabłu, pomyślę o tym, a teraz idź do diabła. – Dokąd? – zapytał diabeł – do siebie? Decyzja, mój drogi, decyzja. Zdecydował się zatem diabłu ulec, a sobie sprawić od lat pożądany prezent. Natychmiast jednak wpadł w następny problem: jaki wybrać instrument? Wiolonczela, flet, obój albo z odwagą – fortepian? Cokolwiek, byle wreszcie zacząć. – Spróbuj gitary – zasugerował Janek, przyjaciel i dyrektor miejscowej szkoły muzycznej. – Rockmana chcesz ze mnie zrobić? – zdumiał się. – Klasycznej, Krzysztof, klasycznej – odparl Janek, wyciągnął rękę po słuchawkę i zadzwonił. – Panie Ireneuszu, prosiłbym zajrzeć do mnie na chwilę, jeśli pan akurat wolny.
Teraz, po blisko trzech latach nauki, byli już niemal przyjaciółmi, ale ich znajomość rozpoczęła się tam, w Jankowym dyrektorskim gabinecie, nieco dziwnie. Blisko godzinę drobny, poważny Irek dociekał, pełen wątpliwości, cóż to za egzotyczny kaprys powoduje lokalnym, całkiem wziętym doktorem, który do sporej ilości zajęć postanowił dodać – dość niezwykłe w jego wieku – lekcje gry na gitarze. Po kilku miesiącach cotygodniowych zajęć, Irek – do tego momentu dla niego pan profesor, a młodszy o blisko dwadzieścia lat – wyjaśnił, że nie chciał pakować się w kaprys faceta w kryzysie wieku średniego. – Byłeś dostatecznie przekonujący – zamknął wyjaśnienia, dorzucając jeszcze: – I, jak widzisz, nie pomyliłem się. Pierwszy rok spędził z zeszytem ćwiczeń na pulpicie, bolącymi palcami i nadgarstkami, choć nie tylko. Irek wprowadzał stopniowo rozmaite zagadki z teorii muzyki, a on po roku obyty był z metrum, rytmem, skalami, tonacjami, budową gam, konsonansami, dysonansami; tu odkrył swojego ulubieńca: trytona – władcę ciemności czyli kwintę zmniejszoną. Któregoś wieczoru się nudził, no, może nie tak dosłownie. Po odrobieniu zadanych ćwiczeń znowu wziął instrument, jakoś tak chyłkiem policzył półtony i spróbował poukładać akordy wedle własnego pomysłu. Zapisał całość ołówkiem na pięcioliniach, zeskanował i wysłał mailem Irkowi. Ten w nocy odpisał, że całkiem ładne i zapytał, gdzie to znalazł. – W głowie – odpowiedział. I się zaczęło. Wśród wielu pytań, które Irek wówczas zadał, ostatnie dotyczyło gatunku wina, do którego picia podczas pierwszej eskapady w świat kompozycji się przyznał. Saumur-champigny – nadal je lubił. A Irek zaczął harmonię. Dobrnąwszy do dominanty septymowej Krzysztof prawie się poddał, ale Irek pokazał mu opóźnienia w trójdźwiękach, a chwilę potem zboczenie modulacyjne. Noce spędzał między gitarą a komputerem, potem Irek podsunął mu klawisze. Pracował z Finale, miłym i przyjaznym programem do notacji muzycznej, z sympatycznym, choć nieco mechanicznym odtwarzaczem. Zachwycony, zwiedzał światy dotąd dla niego niedostępne, a do których drzwi uchylały się coraz szerzej.
Trzymał w ręku swoją ostatnią kompozycję: „Samotną piosenkę”. – O, triole, jakie ładne – powiedział Irek i sięgnął po gitarę. – Pozwolisz, że popróbuję. Przegrał cały zapis, pomyślał. – Dobry jesteś, ale nie tam, gdzie myślisz. Dobry jesteś po drodze, tam gdzie się bawisz. Świetna zabawa melodyczna w środkowej części; wartości te same, a jakże różny efekt. Posłuchaj – zagrał jeszcze raz. – Tutaj – to jak pukanie do drzwi. Ale zupełnie inaczej niż w Piątej – ostatnie dwa uderzenia są jakbyś już nie wierzył, że ktoś otworzy. Dajesz nadzieję, zabierasz nadzieję, zostawiasz nadzieję. Ładne to twoje dziecko – zamyślił się – tylko smutne, jak zwykle. A–moll, oczywiście.
– Może następne będą radosne – Krzysztof uśmiechnął się. – Może będą powody.
– Najwyższy czas. Cóż wart jest trubadur bez damy – zauważył Irek sentencjonalnie. Krzysztof popatrzył zdumiony.
– Trochę się zmieniłeś – powiedział Irek. – Nie sądzę, aby twoja samotna piosenka była refleksją z ostatniego tygodnia.
Krzysztofowi przypomniała się nagle linijka z Arnaut Daniela: Idzie w swą drogę, tak wdzięcznie przystrojona… Nie bardzo Irka słuchał. Jak to było? „Duma porzuca tego, kogo zaszczyca pozdrowieniem”.
– Krzysztof – powiedział łagodnie Irek. – Wracaj. Krzysztof spojrzał, nie całkiem przytomny.
– Przepraszam – powiedział. Irek się uśmiechnął, aby za chwilę spoważnieć.
– Pytałeś mnie o przyszłość, co dalej z lekcjami. Mówiłem, że będzie mi trudno je kontynuować. Powody znasz: więcej obowiązków w szkole, większa odpowiedzialność, wreszcie zespół. Trochę się rozejrzałem, trochę pomyślałem. Mam dwie propozycje. Pierwsza: idziesz do Akademii. Tam jest taki wydział o złagodzonych nieco wymogach, to się nazywa Wydział Edukacji Muzycznej. Przedstawisz to, co ci się dotąd udało i będziesz przyjęty.
– Nie wiem…
– Nie wiesz, czy dasz radę? – Irek zapytał, jakby nie mógł się doczekać odpowiedzi. – To mam dla ciebie drugą propozycję: skomponuj kwartet. Skomponuj mi kwartet smyczkowy, a będę cię dalej uczyć. Może nawet zgodzę się na jedną tylko część. Ale przynajmniej spróbuj. Masz czas do października.
Pod kwitnącymi kasztanowcami wracał na parking. – Idzie w swą drogę, tak wdzięcznie przystrojona… idzie w swą drogę… Natalia… Dobrze, skomponuję mu kwartet. Z trytonem, kto wie? A potem tryton przepięknie się rozwiąże.
3 COMMENTS
Samotna, naprawdę samotna.
Spać nieprzerwanie do piątej rano, co za sukces! Nie potrafię jeść lodów widłami i to jest główny powód bezsenności, ścigającej mnie od kilku miesięcy. Oczywiście masz rację, ale także, podobnie jak tekst powieści, w warstwie pozawerbalnej. Bo tekst nie daje sobie z tym rady – z tym „naprawdę samotna”. Można tę samotność próbować opisać – naturalnie – ale wyjdzie albo sentymentalnie i ckliwie, albo psychiatrycznie, albo sucho, albo jeszcze inaczej, tylko z pewnością nie tak, jak oddaje to gitara w tym utworze. On jest pełen samotności. Nie: pusty, pełen pustki, a właśnie pełen samotności – ona tam jest na dotknięcie ręki. Nie ma sposobu, aby oddać to słowami i może dobrze, że założyliśmy sobie tę witrynkę (a przedtem „Okulary Sartra”), bo w takich miejscach można dopowiedzieć do tekstu coś, co on jedynie sugeruje i nie dlatego, że nie chce więcej, a dlatego, że nie może. Dzięki.
Piosenka bez tekstu,więc samotna. Niestety,wyłącza się mi po kilku taktach..
Ale przypomina pytanie -Jak znaleźć drogę na Estremadurę?
Niektórych drogi prowadzą do Rzymu. Innych na manowce. Ale najciekawszym jest przeskoczyć barierkę z napisem Koniec drogi.