Trochę więcej niż jedna sekunda
Przyjęcia ogródkowe są równie nieinteresujące jak wszystkie inne, nawet jeśli siedzenie w krzakach po ciemku potrafi niekiedy wygenerować przygodę na tyle zajmującą, aby to akurat spotkanie jeszcze po tygodniu uznawać za udane. Interesujące nie, nigdy. Okazją tego akurat przyjęcia były spóźnione imieniny Heleny, urodziny Anny, coś tam jeszcze – nie wiedziałem dokładnie, albo zdążyłem zapomnieć. W świetle zachodzącego słońca wyciągnąłem z tylnego siedzenia trzy drewniane skrzyneczki, każdą z butelką wina, obowiązkowo bardzo czerwonego i bardzo wytrawnego. Zamknąłem auto i zmusiłem siebie do przyjęcia odpowiedniego algorytmu ruchu nóg. Aby się przemieścić. Za grosz nie miałem na to ochoty.
Wino obowiązkowo bardzo czerwone i bardzo wytrawne – takie to było towarzystwo. Docenci z lokalnych uniwersytetów, niektórych komicznie przechrzczonych z onegdajszych pełnych wdzięku akademii – coś jakby z gaju Akademosa przenieść się do Circus Maximus, osoby umiejące pisać do lokalnego oddziału ogólnopolskiej gazety uchodzącej za najuczciwszą, czy też najmniej zdeprawowaną dziwkę wśród sobie podobnych, projektant faraońskich willi – wydalin prostactwa i chciwości zanieczyszczających obrzeża miasta, osobiście wielbiciel Franka Lloyda Wrighta, ktoś robiący teatr, ktoś robiący spinacze. Wszyscy naturalnie narciarze. Wszyscy naturalnie żeglarze. Ja jestem snowboarder i windsurfer. Uruchomiłem algorytm i poszedłem.
Przyjaźń z Heleną sięgała czasów szkoły średniej i, co ciekawe, była od tamtych lat do teraz, przez niemal cztery dziesięciolecia rzeczywiście przyjaźnią, tak oceniałem to coś, co nas łączyło, od swojej strony. Zaś jak od strony Heleny? Nie wiedziałem; być może byłem jej potrzebny do kompensacji kompleksów.
Helena była zasadnicza. Drobna szatynka, obdarzona raczej ukrytm rodzajem urody, córka przedwojennego oficera z którym matka, w bryczesach, wysokich butach i szpicrutą w ręku odbywała konne przejażdżki, jak przedstawiały dawne fotografie, późne dziecko z dwoma braćmi zdecydowanie od niej starszymi, powinna wyrosnąć na przesłodzoną, rozpieszczoną idiotkę a wyrosla na krytyczną fundamentalistkę z patentem na wszystko, wielbicielkę i na dokładkę znawczynię matematyki nieliniowej, geometrii nieeuklidesowej i fizyki chaosu. Tego uczyła, mając swoich studentów nie za mentalnie upośledzonych nawet, a raczej za dżdżownice intelektu i traktując to, co robi, jak rodzaj zajęć wyrównawczych w czymś, co nawet ogrodem zoologicznym nie było, może rodzajem kuwety z robakami.
Od lat potykając się o konsekwencje własnych wyborów szczerze lubiłem jej, coraz to inaczej konstruowane dowody jak wielkim jestem idiotą; oswojony z takimi jej ocenami od zamierzchłych czasów szkoły średniej traktowałem je jak rodzaj rytuału – ciąg gestów i słów o walorze magicznym, abyśmy być może na powrót trafili do czasów młodości gdzie się nasza przyjaźń zaczynała i tym samym stali się ponownie młodzi i pełni niepokoju. Stary i pełen cynicznego rozbawienia niczym spaniel kiwałem w odpowiedzi uszami zgadzając się na wylewane na mnie kubły pełne intelektualnej rozwagi. Sam nie mówiłem nic kontrowersyjnego, a w szczególności niczego takiego nie dowodziłem. Być może sam byłem iluzji powrotu spragniony.
Hemming, stojący w furtce, odebrał mi torbę. – Czesz! – powiedział. – Helena jest od tyłu. Nie będę tego pić, tylko zaniesie. Ty idź. – Wszystkiego najlepszego – odpowiedziałem i poszedłem. W końcu nie wiedziałem, kto jest tym trzecim. – Ja nie mam żadne urodziny! – zawołał za mną Hemming.
Duński mąż Heleny trochę działał mi na nerwy. Pełen sympatii i uniwersalistyczno – chrześcijańskiego miłosierdzia dla błądzących, bo błądzili wszyscy, jako że nie posiadali pełni wiedzy, przemieniał się w zirytowanego Jahwe kiedy błądzący próbował przedstawiać swoje racje albo, co gorsze, argumentować w ich obronie. Pełnię wiedzy posiadał on i on tylko był władny wydać osąd. Jedynie właściwy – oczywiście. Uzupełniali się z Heleną doskonale i w miarę upływu lat upodabniali do siebie niczym pies i jego właściciel, przy czym nie do końca było czytelne kto jest psem, a kto właścicielem, bo podczas prowadzonych dyskusji oboje popatrywali na siebie co chwila, jakby szukając aprobaty albo sprawdzając w spojrzeniu tego drugiego czy wygłaszana akurat opinia jest dostatecznie kanoniczna. Stanowili rodzaj dwuosobowego kolegium kapłanów, zaś ci, których zapraszali byli sektą wyznawców. Skąd się ów kościół wziął i dlaczego trwał nie bardzo wiedziałem; być może wrażenie robiły nabożeństwa prowadzone w obrządku kultury zwanej wyższą, w każdym razie sekciarze przybywali chętnie i jakby spragnieni sakramentalnych inwokacji wypowiadanych – fakt – z zachowaniem wszelkich reguł poprawności językowej, opatrzonych odpowiednim ładunkiem rozwagi, stonowaną emocją i zaopatrzonych nieodmiennie w klauzulę nie tyle aprobaty, ile akceptacji. Bóstwa wiedzą, że błądziliście, błądzicie i błądzić będziecie. Tacy jesteście, amen. Każdy kościół potrzebuje heretyków i być może dlatego nie spalono mnie do tej pory w tym ogródku na stosie. Lepszy w końcu heretyk znany i niejako oswojony, niż nowy i nieznany jeszcze. Być może zresztą się czepiam; w końcu Hemming polskiego nauczył się i używał go z wdziękiem czterolatka zachwyconego nową zabawką, której możliwości są mu jeszcze nie do końca znane, natomiast ja duńskiego ani w ząb. Byłem niżej hierarchicznie i wszystko jedno: nieuczony, czy krnąbrny.
Nie był to grill, co zdecydowanie podnosiło rangę spotkania w oczach zaproszonych. Potrawy i napoje spływały z wnętrza domu po schodkach na ścieżkę, nad którą unosił się delikatny zapach lawendy i bazylii porastających obrzeża kamiennych płyt chodnika, potem skręcały obok misy, też kamiennej, w której przed laty chłodziliśmy wino do wtóru rymów francuskich symbolistów i wreszcie opadały na dwa zestawione stoły, stojące na niewielkim trawniku, częściowo przykrytym baldachimem jabłoni. Wyznawcy siedzieli wokół; z zawartości rozstawionych talerzy i kieliszków można było wnosić, że nabożeństwo rozpoczęło się jakiś czas temu. Przywitałem się, Hemming postawił obok mnie torbę, wręczył pucharek, zapytał: które sobie życzy, wskazałem jedną z kilku butelek, Hemming pokiwał głową z uznaniem i sięgnął po korkociąg, natychmiast pojawiły się kolejne ręce ze szkłem, Hemming ostrożnie zlał nieco do swojego naczynia i dopiero potem napełnił resztę. Usiadłem. Na widok nadchodzącej Heleny i tuż za nią Anny wstałem ponownie. Wygłosiłem odpowiednie zaklęcia, zawierające słowa: inteligencja, wdzięk, uroda. W wypadku Anny kolejność była odwrotna; dopóki jej spojrzenie nie przybierało nieprzyjemnie złowieszczego charakteru w mojej recepcji jej osoby dominowało pierwsze i drugie, trzecie, hm… pozatem. Wręczyłem upominki. Helena popatrzyła na napis na skrzyneczce i skinęła głową z aprobatą, Anna popatrzyła na Helenę i zrobiła to samo. Teraz ja, trzymając w ręku trzecią, popatrzyłem na Helenę. Pytająco. – Dla Krzysztofa – odpowiedziała. – Jutro są jego urodziny, ale nie mógł przyjechać. – Dobrze – odwróciłem się. Przemądrzały bufon, z żoną młodszą od niego o zbyt wiele lat i zbyt ładną. Piszący jakieś głupoty próbujące dowieść, że niektóre choroby młodości powinny trwać aż po grób. Poza, na którą łapią się panienki i na którą akurat złapała się jego żona, pominąwszy dwójkę dzieci z pierwszego małżeństwa faktycznie wyglądająca jak przesadnie poważna, ale zachęcająco rozwinięta pannica. Oboje, wpatrzeni w siebie działali mi na nerwy. Zdaje się, że nie tylko mnie. – Otwórz – powiedziałem do Hemminga podając mu trzecią skrzyneczkę. – Wypijemy za… – zastanowiłem się chwilę – bitwę pod Crécy. Wczoraj była rocznica. Należy bronić absurdów. Coraz ich mniej, wszystko staje się obrzydliwie racjonalne.
Zapalono lampiony, Helena przyniosła świece.
W okolicach północy w ogródku panował umiarkowany rozgardiasz. Rozmowy toczyły się niczym „Eine kleine Nachtmusik”: monolog skrzypiec, dialog z wiolonczelami i zaraz potem cała orkiestra głosów, wybuchające śmiechy i znowu monolog skrzypiec niczym próba łagodzenia walki nudy z irytacją, toczącej się we mnie od jakiegoś czasu. Niektóre brzuchy większe, niektóre twarze bardziej pomarszczone, niektóre ręce opatrzone większą ilością plam. Niektóre stwierdzenia bardziej idiotyczne, rok do roku. Byłem trzeźwy. Ponieważ, mimo zachęt Heleny do pozostania na noc postanowiłem wrócić do siebie samego, wypiłem jedynie pierwszy kieliszek i ten za Crécy, potem ograniczałem się do kilku kropel na języku i teraz byłem coraz bardziej trzeźwy, coraz bardziej zirytowany, coraz bardziej oscylujący wokół zimnej wściekłości mimo Anny siedzącej coraz bliżej i coraz bardziej wpadającej w swoją ulubioną manierę dwunastolatki debiutującej na wieczornym przyjęciu. Po raz nie wiem który debiutującej; studiujący już chyba jej syn, który miał koło drugiej przyjechać i rozwieźć całe to zblazowane towarzystwo był tego nader wymownym dowodem: prawie metr osiemdziesiąt w pionie. A Anna czarowała. Zadałem uprzejme pytanie na które otrzymałem odpowiedź, albo i nie otrzymałem; sądząc z intonacji, pod koniec wypowiedzi spływającej w kierunku aksamitnego altu i potem wspinającej się nieco, odpowiedź na końcu zawierała pytanie. Nie znając jego treści na wszelki wypadek odpowiedziałem: nie, potem dodałem: nie wiem i potem jeszcze: być może. Przybyły miseczki z czymś, co wyglądało jak odsączona ryżowa kupa. Usłyszałem zachwyty zebranych i po chwili głos Heleny bagatelizujący jej niesłychany, sądząc z opisywanych perturbacji, wysiłek wiodący do przyrządzenia owej kupy. Była to soczewica przygotowana na sposób niezwykle archaiczny albo egzotyczny, być może jedno i drugie. Smakowała tak, jak wyglądała. Chleb poprzednio wydawał mi się smaczny, zatem sięgnąłem po niego. Nieopatrznie. Z naprzeciwka natychmiast dosięgły mnie pouczenia o niezwykłych walorach owego chleba, użytych surowcach i przyprawach oraz sposobie wypieku. Udzielanie ich rozpoczął otyły ordynator którejś z miejscowych laryngologii, niemal z miejsca wyparty z kazania przez zdaje się małżonkę, recytującą przepis na pieczywo niczym fragmenty z Biblii. Z przepraszającym uśmiechem odłożyłem kromkę. – Pani wybaczy – zwróciłem się do akolitki w stadium adoracji. – Czuję się, jakbym zjadał pani dziecko.
Żyjemy w czasach, w których jadło przestało być sztuką. Dawno temu odziedziczyliśmy po przodkach kubki smakowe. Po to zapewne, aby najpierw odróżnić jadalne od trującego i w chwilę potem smaczne od niesmacznego. W poszukiwaniu kulinarnych przyjemności przemierzaliśmy lasy z oszczepem i koszyczkiem: a to sarenka, a to grzybek i tak powstała sztuka jadła. Rozwijała się cudownie, aż Vatel spóźnił się z rybą na stół Ludwika XIV. Popełnił samobójstwo i tym samym zamknął okres sztuki jadła; w końcu nawet Van Gogh ograniczył się do obcięcia sobie ucha, a nie sposób porównywać prażone pestki słonecznika ze „Słonecznikami”. Ale też rozpoczął okres następny; ofiara złożona na ołtarzu jadła sugeruje obecność jakiegoś ołtarza, zapewne w jakimś kościele. Patrzyłem na całkiem zwyczajną kromkę chleba przed sobą. Jakich to łamańców musimy dokonywać, aby puste miejsce po Religii zapełnić jakąkolwiek religią. Obok śmiała się Anna. – Ludożerca – powiedziała i zmierzwiła mi resztki włosów.
W tym miejscu powinienem wstać, przekazać wszystkim znak pokoju i wyjść. Ale nie – zostałem i zdarzyło się wszystko to, co się potem zdarzyło. Może dobrze, może nie. Nie umiem tego ocenić.
Około drugiej w nocy goście zaczęli wstawać. Rozmowy i śmiechy przeniosły się na ścieżki ogrodu, płynąc z wolna w kierunku domu i potem wyjścia. Umawiano się na następne spotkania, także do Trzebieży (port jachtowy) i nawet do Mayrhofen (miejscowość narciarska). Ja nie umawiałem się nigdzie, być może skłaniałem się nieco w kierunku Anny, ciągle trochę zdziwiony jej stwierdzeniem i gestem zaraz potem. Staliśmy w cieniu cyprysu, zasłaniającego dobiegające z ulicy światło. Przed domem czekał już samochód. Anna wspięła się lekko i pocałowała mnie w policzek, zapewne na pożegnanie. Opuściła się na palcach, poczułem jej usta przy kąciku swoich. I wtedy stało się to.
Wielokrotnie od tamtego momentu zastanawiałem się, co właściwie wtedy się stało. Dla otoczenia nic, dla nocy nic, dla świata nic. Nikt nigdy nie skomentował w jakikolwiek sposób tego momentu, nawet w najbardziej aluzyjny sposób. Zatem nie stało się nic zauważalnego dla kogokolwiek, poza mną. A to też nie było pewne, ponieważ mnie mogło się to tylko wydawać, być rodzajem oszukańczej iluzji.
Nagle wybuchła gwiazda. Przed moimi oczami w ułamku sekundy rozjarzył się nieprawdopodobnie jaskrawy, błękitny błysk, otoczenie po prostu zniknęło. Towarzyszyło temu coś na kształt gromu, ale tego akurat pewny nie jestem. Błysk po chwili zaczął od centrum przygasać, na obwodzie przechodząc w rodzaj pulsującej tęczy aż to niesamowite, jaskrawe światło zgasło, pozostawiając na wyłaniającej się ponownie rzeczywistości wędrujące krawędziami jej elementów drobne płomyki czy też iskierki. Słyszałem jak przez warstwę wody – wszystkie dźwięki docierały do mnie z niezwykłą wyrazistością, z jakby szumem czy pogłosem w tle. Jednocześnie zacząłem odczuwać niesłychaną ilość woni. Zapach Anny, stojącej ciągle blisko mnie, był wręcz odurzający. Mieszał się z zielonkawym zapachem cyprysu, przy którym staliśmy i z przenikającą wszystkie inne zapachy lawendą. Jak dysonans zabrzmiały nagle spaliny, docierające z ulicy w odczuwalnym ruchu powietrza. Gwiazdki i płomyki zniknęły, odzyskałem sprawność wzroku. Otoczenie nie było to samo. Było… inne. Przede wszystkim było przejrzyste. Mimo ciemności widziałem wszystko doskonale, jak okonturowane srebrnym ołówkiem, w kolorze tłumionym przez mrok, ale ten kolor widziałem. Poszczególne elementy nie zasłaniały siebie nawzajem; patrząc w kierunku domu widziałem przy przeciwnej zewnętrznej ścianie porządnie ułożone sągi drewna, zapewne do kominka, ale nie tak, że dom był przezroczysty: widziałem, z miejsca w którym stałem, dom i sągi drewna za nim. Kamienny słup furtki zasłaniał po części auto stojące na ulicy. Jego tylne tylne drzwi, ukryte za słupem, były otwarte i ja to widziałem. W aucie syn Anny wkładał do odtwarzacza płytę kompaktową. Od płyty dzieliło mnie jakieś dziesięć metrów, nie licząc przeszkód po drodze. Gotan Project, przeczytałem, rzuciwszy przelotne spojrzenie. Zaraz usłyszę pytanie – pomyślałem i usłyszałem głos Heleny: Może jednak zostaniesz? Nie odpowiedziałem. Anna szła w kierunku samochodu, otworzyła furtkę. Wiedziałem, że za chwilę się odwróci i wsiadając do samochodu odwróci się też. – Nie – patrzyłem na Helenę. – Pojadę – cały czas na nią patrzyłem. Anna zamknęła furtkę, spojrzała na mnie, wsiadła do samochodu, odwróciła się jeszcze raz. – Dobranoc – powiedziałem i dopiero wtedy odwróciłem się w kierunku Anny, zamykającej drzwi samochodu. Ciągle czułem jej zapach. – Dobranoc – powtórzyłem do Heleny.
Z niecki dużego ronda pojechałem pod górę, w kierunku autostrady. Za szczytem wzniesienia droga opadała w dół, było skrzyżowanie ze światłami i potem kolejne. Jadąc w górę na tym kolejnym właśnie zobaczyłem dwa policyjne radiowozy ustawione skosem tak, że przejezdny był tylko środkowy z trzech pasów. Jadąc pod górę… Niemożliwością było zobaczyć to skrzyżowanie jadąc pod górę. Zwolniłem. Zobaczyłem samochód sprowadzany na boczny pas, auto przepuszczane i kolejne znowu zatrzymane. To kolejne to był peugeot, teraz jadący przede mną. Przejechałem na lewy pas i na pierwszych światłach ruszyłem przed nim. Drugie przejechałem nie niepokojony. Widziałem wszystko, słyszałem wszystko, czułem wszystko. Byłem… bogiem? Nie, nawet wtedy tak tego nie odbierałem. Oszołomiony obrazem świata, tak niesłychanie wyrazistym, tak niesłychanie przejrzystym, starałem się zachować rozsądek. Zdarzyło się coś, co poszerzyło moją percepcję. Może jest to jednostkowe, może mamy to wszyscy – myślałem, jadąc autostradą nawet jak na siebie zdecydowanie zbyt szybko, ale przecież widziałem przed chwilą swoje tylne światła zwalniające przed zjazdem do domu. Zdarzyło się coś. Od czasu do czasu na obrzeżach pola widzenia migotały tęcze. Od czasu do czasu słyszałem rozmowy albo muzykę w mijanych samochodach. Mimo atramentowej ciemności widziałem zdecydowanie dalej niż sięgały światła samochodu. Świat był pełen zapachów; skręcając do domu uchyliłem okno i utonąłem w zapachu ziemi. Zwykłej, co czułem, przekopanej niedawno ziemi. Zapach był chłodny, wilgotny i uginał się pod spojrzeniem. Nie byłem zaniepokojony. Nie byłem w euforii. Byłem uważny. Zdarzyło się coś. Coś, co spadło na mnie, czym zostałem obdarzony. Jeszcze nie próbowałem tego zrozumieć.
Następnego dnia stałem na balkonie i patrzyłem w deszcz. W setkach tysięcy spadających z wolna kropel widziałem odbicia otaczającego świata, jak w elipsoidalnych, lustrzanych, mnożących się nieustannie powierzchniach. Setki tysięcy odbić, oszołamiająca różnorodność rzeczywistości. Cofnąłem się o krok, błysnęło, lustrzane światy rozjarzyły się i zgasły, nadbiegł grzmot, światy zadrgały. Co to było? Nie wiedziałem. Po raz kolejny przypomniałem sobie moment, w którym gwiazda wybuchła, na sekundę, może nieco dłużej. Obok była Anna, chwilę wcześniej poczułem dotyk jej ust. Co to było? Deszcz ustawał, teraz patrzyłem w dół na krople uderzające o asfalt, z niesłychaną powolnością rozpadające się na tysiące malutkich lustereczek z wirującym błękitem nieba w środku. Uniosłem głowę, chmura odchodziła. Co to było?
W połowie tygodnia pojechałem do Heleny. Skoro w sytuacjach dla mnie kryzysowych robiłem to od lat? Wcześniej próbowałem dowiedzieć się, czy takie zjawiska były znane, zdarzały się, były opisywane. Niewiele się dowiedziałem i jeszcze mniej zrozumiałem. Padaczka, migrena, niektóre stany po udarze mózgu, silne bodźce emocjonalne – podczas takich sytuacji mogło dochodzić do wybiórczej aktywacji niektórych zmysłów. Ale wszystkich? I nie tylko zmysłów? Jeden z neurologów napisał nawet opowiadanie o człowieku, którego węch nagle niesłychanie się wyostrzył; miało to tytuł: O człowieku, który został psem. Ale to był tylko węch! Dalej nic nie rozumiałem. Poza tym… przypadkowy nawet nie pocałunek a zaledwie muśnięcie wargami przez kobietę którą lubiłem co prawda, ale z pewnością nie śniłem o niej po nocach nie mógł być i nie był, bo przecież to akurat wiedziałem, aż takim szokiem. A moja niezwykła wrażliwość na świat rozmywała się powoli. Najpierw zniknęły zdolności widzenia przyszłości, tej bliskiej. Potknąłem się, nieoczekiwanie dla samego siebie. Potem zobaczyłem siebie na chwilę i przygotowałem reakcję. Okazała się nieadekwatna. Przestawałem widzieć, co nie znaczy, że nie widziałem, ale tamto – pierwotne wrażenie było tak intensywne, że teraz myślałem, że nie widzę. Wrażliwość zmysłów to opadała, to rosła: trzaśnięcie drzwiami potrafiło je nieoczekiwanie wyostrzyć, podobnie przebudzenie w środku nocy. Późny wieczór z książką w ręku też, ale dwa kolejne poranki były absolutnie typowe: dopóki nie napiłem się kawy świat był płaski, po niej uzyskał co prawda trzeci wymiar, ale już bez magii. We wtorek postanowiłem przeprowadzić eksperyment i zadzwoniłem do Anny. Nic. Wrażenie pewnej dezorientacji. Anna była miła jak zwykle, szykowała nieduże przyjęcie na które zostałem zaproszony. – Nie będzie żadnych prowokacji – zakończyła ze śmiechem. Czyżby tamto zdarzenie było prowokacją z jej strony? Może, aby zachować właściwości którymi wówczas los mnie obdarował, powinienem być z Anną związany emocjonalnie? Postanowiłem eksperyment kontynuować, nie bez pewnego, hm… uśmiechu do samego siebie.
Hemming powitał mnie wylewnie, aż uśmiechnąłem się na widok jego rozradowanej miny. – Chodź prędko! – już był na schodach wiodących na piętro. – Ostatni szparagi tego lata.
Szparagi były legendarne. Przed wielu laty w tym ogródku, który wtedy jeszcze był ogrodem, od domu do granicy ogrodu właśnie – świata w którym wówczas żyliśmy, dyskutowaliśmy, piliśmy wino, biegły dwa podłużne kopce. Na początku lata zaczynaliśmy żniwa. Helena, mama Heleny, ich przyjaciele. Były dwa noże do wycinania szparagów i zawsze wybuchały spory, kto pójdzie z nożem między kopce. Dwójka najbardziej wymownych i stanowczych wracała potem z koszami pełnymi żółtozielonych pniaczków, Helena wydobywała kociołek i zaczynało się wielkie oczekiwanie. Szparagi. Legenda świata który odszedł. Ogród pomniejszył się do ogródka, kopce zniknęły, pozostało kilka krecich pagórków. Wtedy, wiele lat temu, pod koniec lata kiedy łodygi szparagów już przerastały, wycinaliśmy same łebki. Łebki są najsmaczniejsze, są niezwykłe, są esencją szparaga. Helena kontynuowała tradycję, pod koniec każdego lata wycinając te najbardziej dojrzałe. Następowała uczta, którą rządził przypadek, szczęście tego, kto akurat zapukał do drzwi, pełna słońca niedziela albo środa, czas nieprzewidywalny. Szparagi były legendarne. Wszedłem na piętro.
– Mów – Helena odsączała szparagi. Spojrzała na mnie spojrzeniem jak zwykle. Takim trochę: co ja mam z tobą zrobic? – No, mów.
– Zakochałem się – usiadłem.
Hemming prychnął i wyszedł.
– Idiota – Helena odstawiła garnek.
Szparagi pachniały bosko.
Były świetne. Zieloniutkie, miękkie, o wręcz nieopisywalnie szparagowym smaku. Nieśmiało przysunąłem talerz do półmiska. Dostałem jeszcze trochę. Hemming też. Zdążył wrócić i od czasu do czasu przyglądał mi się z miną, jakby patrzył na cielę z dwoma głowami.
– Co?
– Nic – Hemming obracał na widelcu szparag. Jeden z ostatnich. – Ty nie rób tego.
– Dlaczego? – starałem się być wojowniczy, choć ta skłonność była mi raczej obca.
– Bo nie – Hemming sentencjonalnie zamknął dyskurs.
– Zostawcie już te szparagi – zadysponowała Helena. – Anka zaraz przyjdzie. Trochę niech dla niej zostanie.
Anna weszła, a ja nie wiedziałem. Uśmiechałem się. Zdarzenia i zjawiska jakie wiązały się z Anną były tak niezwykłe, że wszystko we mnie wręcz krzyczało: nie pozwól im odejść. Ale nie odnosiłem wrażenia, żeby cokolwiek krzyczało we mnie: nie pozwolę ci odejść. Patrzyłem na Annę i uśmiechałem się, trochę bezradny. Nie wiedziałem.
Jeśli przewiduję „nie” z mojej strony a Anna powie „tak”? Być może będę dzięki niej szczęśliwy, a przynajmniej szczęśliwszy, ale pozostanę tam, gdzie byłem na początku tamtego wieczoru. Bo nie przewidziałem.
Jeśli przewiduję „nie” z mojej strony i Anna powie „nie”? Pozostanę tam, gdzie byłem na początku tamtego wieczoru, ale zachowam podarunek losu, choć po części.
Jeśli przewiduję „tak” z mojej strony, a Anna powie „nie”? Pozostanę samotny i wyzbyty. Stracę zdolność. Skoro nie przewidziałem?
Jeśli przewiduję „tak” z mojej strony i Anna powie „tak”? Być może oboje będziemy szczęśliwi, a przynajmniej szczęśliwsi, a ja pozostanę z darem, wówczas po wielekroć bardziej użytecznym.
Nie wiedziałem.
Anna była bardzo miła.
Powoli budził się we mnie niepokój. Dlaczego tym razem nie wiedziałem?
Może to coś we mnie zależało jednak od Anny? Może wśród aż tak niezwykłej czytelności, przejrzystości świata ona jedna miała pozostać dla mnie nieprzejrzysta?
Zaprosiłem Annę na kolację. Przyjęła zaproszenie z uśmiechem. Helena popatrzyła na mnie z politowaniem a Hemming ponownie prychnął i wyszedł.
Może wydawać się zaskakującym, że patrząc wówczas na Annę, jedzącą szparagi, próbowałem zaprząc logikę do kołowrotu, który miał wyciągnąć ze studni domniemanych deklaracji wnioski najbardziej prawdopodobne. Tym razem nie byłem żadnym bogiem i na dnie studni było ciemno. Z braku nadprzyrodzonej wnikliwości, która w obecności Anny udała się gdzie indziej, pozostała mi logika indukcyjna, jak wiadomo zawodna. To, że Słońce jak dotąd wschodziło codziennie jest absolutnie niedostateczną przesłanką aby przyjąć, że wzejdzie jutro. No, właśnie.
– Nie rób tego – powiedziała Helena. Chwilę wcześniej Anna pożegnała się i wyszła. Hemming zniknął już wcześniej. Jak pojmowałem, chcąc zachować pewną delikatność, niemniej jego dezaprobata pozostawała aż nazbyt czytelna. Ponieważ nie wiedziałem, dlaczego nie mam tego robić i co to właściwie jest, zadałem pytanie. – Nie takiego faceta ona potrzebuje – usłyszałem. – A jakiego? – zadałem kolejne pytanie. Helena popatrzyła kpiąco. – Jakby ci to powiedzieć? – zamyśliła się. – Mniej skomplikowanego. – Coś przeżyłem… – zacząłem. Chwila niepewności z mojej strony, z oczekiwaniem na sygnał, jakikolwiek. Helena nie powiedziała nic.
W sobotę jadłem z Anną łososia ze szpinakiem. Konieczność czosnku w szpinaku podnosiła smak łososia na wyżyny takie, na których zabójstwo łososia przestawało mieć znaczenie. Anna patrzyła łakomie na ścielący się na moim talerzu szpinak na płatach ryby, swój zdążyła już zjeść i oblizać widelec, kilkukrotnie. – Nie lubisz? – zapytała z wdziękiem nadmiernie wyrośniętej dziewczynki, doskonale wiedzącej, że jak się ładnie uśmiechnie, to dostanie. – Proszę – przesunąłem talerz. – Może drugą porcję? – Nie dam rady – odpowiedziała z wyraźnym żalem i zagarnęła szpinak. Przelotny znak zapytania w jej oczach. Wahałem się. Aktualnie Anna nie była z nikim związana, co wiedziałem. Być może należało pozostawić relacje pomiędzy nami w sferze niedopowiedzianej, ale coś pchało mnie do deklaracji. Anna była kobietą bardzo ładną, potrafiła być uroczą. Szczupła, zgrabna, zwinna w ruchach i tylko to spojrzenie, niemal złowieszcze niekiedy. Gdyby moje nieoczekiwanie darowane zdolności rozciągały się i na nią – ale właśnie Anna pozostawała nieprzenikniona. Pozostając pod jej urokiem nie od wczoraj, do czego przyznawałem się przed sobą, nawet jeśli niechętnie, niejeden raz próbowałem wyobrazić sobie jak to może być: zbudzić się obok Anny. I nie wyobraziłem sobie tego nigdy. Niemniej urok trwał, nawet jeśli miałoby się okazać, że kochać się będziemy chętnie, ale niekoniecznie przyjaźnić. I potem to niezwykłe zdarzenie… – Masz dziwną minę – powiedziała, zajęta ściganiem po talerzu resztek szpinaku. Spojrzała na mnie. – Jakbyś się z czymś krył.
Nie było to tamto olśnienie, ale wrażenie było równie silne. Anna wstrząsnęła się lekko, a ja znałem już odpowiedź. – Zakochałem się – powiedziałem. Podniosłem głowę. – W tobie.
Anna zaczęła się histerycznie śmiać. Czekałem cierpliwie, wcale nie zaskoczony. Powoli się uspokajała. – Jesteś chyba jedynym mężczyzną, który nie interesuje mnie w taki sposób – powiedziała i otarła chusteczką kąciki oczu. – Popłakałam się ze śmiechu.
– Dlaczego nie interesuję cię w taki sposób? Taki?
– Bo gdybyś mnie zainteresował w taki sposób, to przestałbyś być interesujący – otarła kąciki oczu jeszcze raz. – Nie psuj tego.
– Pozostaje mi rola trubadura.
– Jeśli nie natrętna, proszę bardzo. W przeciwnym razie przestanę się z tobą widywać – Anna powiedziała to serio.
– Kawa? Ciasteczko?
– Właśnie miałam cię poprosić – przyjrzała mi się uważnie. – Zamów, ja pójdę do toalety – Anna wstała. Z ręką na oparciu fotela odwróciła się, otworzyła znowu usta.
– Jabłecznik – powiedziałem.
Uniosła rękę i palcami przeczesała włosy. Patrzyła na mnie z ciekawością.
– Wiem, że lubisz.
– Dziwnie się dzisiaj z tobą rozmawia – puściła oparcie fotela i odeszła.
Później wielokrotnie zastanawiałem się, co właściwie wydarzyło się podczas tego spotkania. Samo zdarzenie w ogrodzie i wyzwolone w nim niezwykłe umiejętności mogły pobudzić drzemiącą zapewne we mnie skłonność do Anny – w końcu to ona była zapalnikiem. Inna sprawa, że dla Heleny i Hemminga było oczywistym od początku nie tylko to, że moje emocje dotyczą Anny, ale i to, że nie jest to adres dla nich fortunny, co sama Anna potwierdziła atakiem śmiechu. Natomiast ja, nieoczekiwanie obdarzony niezwykłą przenikliwością, tutaj pozostawałem zupełnie ślepy aż do chwili, w której odpowiedź Anny odczytałem jeszcze zanim ona ją wypowiedziała, pozostając od tego momentu czytelną dla mnie, łącznie z jej o to niepokojem. Relacje pomiędzy nami pozostały ciepłe, nawet jeśli nieco zdystansowane, albo też zdystansowane inaczej. Anna nie mierzwiła już więcej moich włosów, ani nie obdarzała pocałunkiem na pożegnanie, natomiast niekiedy przyglądała mi się ukradkiem z wyraźnym zaciekawieniem. Przyjaciół odwiedzałem jak dotąd, niekiedy trzy razy w tygodniu, niekiedy raz na trzy miesiące. Coraz bardziej lubiłem nowatorski i twórczy sposób, w jaki Hemming eksploatował język polski. Uwagi Heleny jak zazwyczaj zasługiwały nie tylko na wysłuchanie, choć, co ciekawe, było ich jakby mniej. Parokrotnie pozwoliłem sobie przybyć z winem białym, co nie zostało powitane z niezadowoleniem. Na najbliższe sierpniowe spotkanie też będą to zapewne trzy skrzyneczki z winem białym. Choć nie, dwie. Jedna będzie z czerwonym. Na odrobinę złośliwości mogę sobie przecież pozwolić.
Zaś nadzwyczajne zdolności którymi zostałem obdarzony tamtej nocy to znikają na tygodnie, to nieoczekiwanie powracają, choć nigdy już z aż taką siłą, jak w pierwszych dniach. Korzystam z nich ostrożnie. Pozwalają łatwiej dochodzić do zgody w rozmaitych dyskusjach, pozwalają unikać sytuacji niekoniecznie miłych. Co prawda nie da się ich wykorzystać do gry w totolotka – co sprawdziłem, ale kiedy czasami nocą wychodzę na spacer to one właśnie pozwalają mi posmakować świata takim, jakim jest rzeczywiście. Światem niezwykłym.
Postcriptum: To opowiadanie jest też stare – ma co najmniej sześć lat. Może komuś się spodoba, może kogoś do czegoś zachęci? Mnie się coś takiego zdarzyło.