Taki sobie eseik
W lengua castellana jest to paradiso, w idioma español paraiso. Niby ten sam język, ale nie do końca. Mówiąc idioma español mamy na myśli język hiszpański – taki, jakim jest, współczesny temu, kogo rozważamy domyślnie. Jeśli Almodóvara – jest to hiszpański dzisiejszy, jeśli Cervantesa – jest to hiszpański szesnastowieczny i tu jest haczyk, bo ten hiszpański to właśnie lengua castellana – język kastylijski. Może nie w pełni dokładnie, ale ten właśnie język jest szlachetnym przodkiem hiszpańskiego języka literackiego, ale także języka, który żywy trwa ciągle w niegdysiejszych zamorskich hiszpańskich posiadłościach. Raj… Paradiso, dzięki genialnemu zestawieniu samogłosek i spółgłosek, oraz akcentowi obecnemu na najwłaściwszej do tego sylabie tworzy słowo niemalże doskonałe (bo przecież to tylko słowo, a nie raj sam w sobie), w aspekcie którego współczesne paraiso jest rozciągnięte, bezsensownie napięte, pochylone i niemalże upadłe. Jest karykaturą paradiso.
W innych językach jest jeszcze gorzej. Niemiecki Paradies, na dokładkę opatrzony rodzajnikiem „das” wygląda jak ein, zwei, drei – tupiące roty Fryderyka i gdzież tu miejsce na łagodnego drapieżcę – a takim właśnie jawi się rajski tygrys – przeciągającego się z lubością pod drzewem wiadomości dobrego i złego. Angielski paradise bardziej brzmi jak okrzyk w londyńskim city i oby nie w dokach, bo tam definitywnie popada w cockney, rudą forsę i gin. Najgorzej jest z francuskim paradis. Niby nie ma w tym słowie niebezpieczeństwa, dopóki nie przyjrzeć się rodzajnikowi, w jezyku francuskim niezbędnemu, a tym jest le, dopóki Baudelaire nie napisze na kartce papieru „Les paradis artificiels”. Język francuski używa rodzajnika niesłychanie precyzyjnie, zatem musiało to być przez niego przemyślane: ów raj w liczbie mnogiej, mnie natychmiast kojarzący się z innym francuskim słowem, również i z równie dla mnie niewiadomych powodów istniejącym w liczbie mnogiej dla określenia czegoś pojedynczego: les toilettes. Les toilettes to: łazienka z prysznicem bez wanny, albo toaleta jako taka. Jak się to ma do raju? Podsumowując: paradiso pozostaje niepobite w swej doskonałości. „Paradiso” to tytuł powieści José Lezamy Limy. Raj
Kilka tygodni temu doznałem iluminacji. Jadąc samochodem zazwyczaj słucham radia, tak też było i tym razem, w ostatnich dopołudniowych minutach poniedziałku. – Anioł, anioł! – powiedziało radio, a ja zwolniłem. – Mój Boże, i jeszcze jeden! Spada! – wzdycha Beria. Zatrzymałem się na poboczu i skupiłem się na słowach. – Idioci, jeszcze wiele innych spadnie – podpowiada Stalin. – Anioł to jest znak! – oświadcza Chruszczow. – Znak? Ale znak czego? – wzdycha Breżniew skamieniały ze strachu.
Najpierw pomyślałem o Chagallu. O pędzlu nieliczącym się z porządkiem świata, w którym to porządku grawitacja jest przezeń ignorowana tak dokładnie, że patrząc na owce i krowy latające wśród skrzypiec i chmur dochodzi się do wniosku, że Chagall nie tyle ignoruje grawitację, ile o niej nie wie: zna składowe świata ale nie zna oddziaływań porządkujących – nie wie, że one istnieją. Członkowie centralnego komitetu obserwujący anioły na niebie, z których jeden spadał, byli z tej sali szpitalnej na której wszyscy są zdrowi, bo wszyscy to schizofrenicy. W tamtej chwili byłem wśród nich i ja. Słuchałem radia.
„Rzeczywiście, czego znakiem jest ten upadek? Zamordowanej utopii, po której nie będzie już żadnej innej? Epoki, po której nie pozostanie ślad? Książek, obrazów wyrzuconych w pustkę? Europy, która nie będzie już Europą? Żartów, z których nikt nie będzie się śmiał?”
Wtedy pomyślałem o Lezamie Limie – skala beztroskiej arogancji – nieliczenia się z nikim i z niczym była ta sama. Można było ze stalowej płyty w mig ukręcić różę – bo akurat róża była potrzebna, a czołgowa stal jedynym dostępnym surowcem do ukręcenia róży. Przez chwilę nawet myślałem, że jest to nieznany mi fragment twórczości Limy, ale nie – o Breżniewie raczej nie pisałby, będąc o ileż wyżej nad chęcią łaskotania niedźwiedzia. Ale – czy to możliwe – żadnej innej utopii? Czerń Caravaggia nie do dostrzeżenia po ciemnej stronie Księżyca? Ubytek Europy i wszyscy pod krawatem, tkwiący w czarnej dziurze do której właśnie spada anioł? Stalin siedzący na osobliwie skamieniałym krześle, okiem demiurga już widzący następne anioły upadkiem swoim wieszczące koniec znanego świata – i komu znanego? Jemu? Nam?
W snuciu opowieści chodzi o zainspirowanie czytelnika do wyobrażeń niedozwolonych codziennemu światu – o radość, płacz, o podpalenie imaginacji czytającego do tworzenia obrazów zakazanych, zastępujących świat supermarketów i przechrapanych nocy światem, który ujrzeć mogą jedynie oczy otwarte do monstrualności spojrzenia dziecka – światem jedynie prawdziwym, w którym supermarket to świątynia pnąca się wieszakami na niebotyczne wysokości, a chrapanie to rzężenie wojownika wydobywającego się z imadeł mieczy przywiedzionych na równinę bitwy przez wodzów opętanych wizją rydwanów przekraczających każdy horyzont. Może trochę przesadziłem.
„Alain nie stawiał tych pytań, przerażony widokiem Kalibana, który ściskając butelkę w dłoni, właśnie zleciał z krzesła na podłogę. Pochylił się nad jego ciałem; rozłożone na plecach w ogóle się nie poruszało. Ze stłuczonej butelki na parkiet wyciekał stary (ach, bardzo stary) armaniak.”
I tyle. Milan Kundera, „Święto nieistotności”.
Nawet nie wiem, czy lubię Kunderę. Można opuścić płaskoziem politycznych kontekstów opowieści i przenieść się na narracyjne szczyty, najeżone nietzscheańską elegijnością. Biorąc pod uwagę dość szyderczy napis, jaki ręką zrewoltowanego studenta został umieszczony na murach paryskiego uniwersytetu w roku 1968, należałoby mówić nie o najeżonych, a zjeżonych szczytach; napis ów miał brzmienie: Nietzsche umarł – Bóg. W każdym razie w ewakuacji takiej nie ma nic zdrożnego, a przyjrzawszy się bliżej udeptanym w drodze przez Kunderę opowieściom można dostrzec w owej transpozycji wiele inspirujących fraz. Niedaleko szukając: oryginalny tytuł „Święta nieistotności” to „La fête de l’insignifiance”. Po przesłonięciu dwóch pierwszych liter w ostatnim słowie otwiera się ocean od Émile’a Benvéniste po Émmanuela Levinasa, a po ponownym ich odsłonięciu – jeszcze większy.
Znaczenie opowiada o świecie i objaśnia go, udzielając się w ten sposób nam samym – nadając nam znaczenie poprzez przyswajane znaki i frazy. Bez nich – bez opowieści o świecie – pozostajemy anonimowym bytem nie niosącym żadnego daru – żadnego znaku ani żadnej frazy, nie niosącym żadnej opowieści. Jesteśmy „tworem tam” – Levinasowym „il y a”. Ktoś, obcy – ów „l’autre” Levinasa, pozostawia znaki i frazy, które napotykając, my przyswajamy i odtłumaczamy na nasz własny język, a wówczas my z przyswojonego „czegoś” tworzymy kolejne „coś” – tworzymy opowieści. Zatem znak czy fraza – a oba będące opowieścią przez każdego z nas o świecie, są obecne w przestrzeni jako łączniki pomiędzy nami – pomiędzy każdym mną i każdym obcym. Zdaje się, że dzięki nim jesteśmy.
Albowiem żeby się zjawić, żeby zaistnieć, żeby można było pomyśleć o sobie „że się jest” trzeba: wytworzenia i nadania znaczenia – znaku albo frazy, obecności tego znaczenia, dostrzeżenia i przyswojenia znaczenia. Ciekawe jest to, że znaczenie nie istnieje, dopóki nie zostanie dostrzeżone; oczywiście istnieje, ale bez waloru znaczeniowego, tak jak istnieje wiersz, którego teraz nikt nie odczytuje, albo opowieść, której teraz nikt nie słucha, albo nawet znak drogowy, na który teraz nikt nie patrzy. Ktoś ów znak wytwarza i pozostawia, jest wytwór, ktoś dostrzega w nim znak i odtłumacza dla siebie, a potem wytwarza następny znak, bedący na przykład opowieścią o tamtym znaku. Nie chciałbym popaść w egzaltację prowadząc dalsze rozważania, jak powstaje w nas byt nas samych przekraczający. Dar otrzymany i oddany.
Wytwarzając znak, albo frazę, albo całą opowieść zawieramy w niej pewien potencjał metamorficznej kreatywności – potencjał do tworzenia kolejnych znaków, fraz, albo nawet całych opowieści. „Baśnie z tysiąca i jednej nocy” są pod tym względem niedościgłe, ale poza nimi istnieją inne opowieści, w które na rozmaite sposoby wpisano możliwość metamorfozy. L’insignifiance – ten brak znaczenia, na cześć którego – braku, nie istotności – toczy się w opowieści Kundery święto, jest paradoksem samego siebie, bo przecież nie jest możliwe obchodzenie święta czegoś nieistotnego – ono, poprzez to, że ma święto sobie poświęcone, staje się jak najbardziej istotne i tak właśnie u Kundery się dzieje. „Nieistotność, przyjacielu, to sedno egzystencji. Jest z nami wciąż i wszędzie. Jest obecna nawet tam, gdzie nikt jej nie widzi: w potwornościach, w krwawych walkach, w najgorszych nieszczęściach. Trzeba często zdobyć się na odwagę, aby dojrzeć ją w tak dramatycznych warunkach i nazwać ją jej imieniem. Ale nie chodzi tylko o to, by ją dojrzeć, należy ją kochać, nauczyć się ją kochać”. Kochać nieistotność – naszą ukochaną, na cześć której nieustannie obchodzimy święto, dopóki żyjemy. Mamy szansę być sobą i w związku ze światem, jeśli spadanie anioła z nieba pozostanie dla nas osadzone w świecie i w święcie, pozostanie właściwością tak znaczącą i tak oczywistą, że aż nieistotną. Czyżby Kunderze udało się rozwiązać zagadkę nadania waloru, owego tunelu wiodącego od il y a do moi-même? Nie – on go tylko pogłębił.
Wówczas, w ostatnich przedpołudniowych minutach poniedziałku miałem rzeczywiście nieodparte wrażenie, że słucham nieznanego mi dotąd dzieła Lezamy Limy, bowiem obcowanie z Limą daje to samo, nieodparte wrażenie wejścia w świat poddany metamorfozie, przekształcającej widzenie świata w sposób tak pełen zachwytu nad nim i tak wszechobecny, że aż nieistotny. On po prostu tam jest – ten zachwyt – literalnie obecny w każdej frazie „Raju”, co daje wrażenie tyleż podobne co w „Święcie nieistotności”, ile odmienne. Bowiem jeszcze głębsze. Otóż Lezama Lima pomija aspekt święta. To nie jest święto, powiada Lima, to jest dzień absolutnie powszedni, ale spędzony w raju. W paradiso.
„Czas, niczym płynna substancja, pokrywa maską twarze najbardziej odległych przodków. Albo na odwrót: tenże sam czas wlecze się, pozwala się przyswajać ziemskim rozrywkom i powiększa wizerunek, aby nadać mu postawę jakiegoś Desmoulinsa lub Marata z zaciśniętymi pięściami, tłukącymi pośród różnorodnych odmian, pośród ech lub ohydy termidoriańskiego zgromadzenia. Wydaje się, że po tych bluźnierstwach znikną oni pod powierzchnią mórz lub skrzepną ostatecznie reagując niczym krople krwi, które zdolne są ich przeżyć, że uderzą z całej siły dłonią w gwiazdę odbijającą się w lustrze łazienki; lecz są to tylko momenty złudnej obfitości, gdyż wkrótce widzimy ich, jak zakotwiczają się w stylizacji; szukają oparcia laski; potykają się o pudełko kolorowych kredek; ich oczy, niczym drzwi rozwarte podmuchem uśmiechniętego Eola, pozostają utkwione w szafie z serwisami, wycofują się i boją, że ów wietrzyk, który otworzył im drzwi, porwie wraz ze sobą szkła, i upierają się przy karnawałowej czerkieskiej papasze okrytej szronem i piórkami. Czyżby ten wizerunek był jedynym gestem ich dlugich żywotów?” Właściwie, dlaczego nie?
Przytoczony fragment jest dygresją na marginesie rozmowy na patio domu na przedmieściach Hawany, pomiędzy wujem Luisem a Babką Mundą. Babka Munda wysyła wuja Luisa do pracy, jeden z głównych bohaterów – Jose Éugenio Cemi – jest wspomniany w rozmowie; ten z kolei wysyłany jest do szkoły. Dygresja pojawia się w odpowiedzi na monolog wuja Luisa, którym zwraca się on do Babki Mundy. „Nasza rodzina przekształciła się w coś w rodzaju liścia, który odczytuje rosę, w ów zmysłowy, powabny przekład. W subtelne wirowanie kołyszącego się w cieniu liścia. W kamyczki, którym sędziowski zegar wielkich ptaków pozwala opadać na liście budzące się i zaczynające trawić ów czas porzucony i nieobecny, odwrotną stronę czasu przeznaczonego dla domu liści.” Raj.
Ktoś kiedyś powiedział, że „Raj” jest opowieścią, w której kucharki mówią jak księżne, a księżne jak kucharki. Jest to absolutnie prawda, pod warunkiem, że pamiętamy, że kucharki mówią jak księżne. Jest rajem – idealizacją świata, przepełnioną miłosną refleksją, pełnym czułości namysłem, dygresją pełną ciepła wnętrza rąk. Nie jest wolny od zdarzeń niepomyślnych, ale pozostają one takimi, wymiar tragiczny osiągając jedynie w gestach i słowach jakimi są pocieszani dotknięci zdarzeniem. Zatopiwszy się w powieści niezwykle łatwo jest zapomnieć pozostawioną na płycie kuchni brudną patelnię, zaś przypomnieć ją sobie jako „dolinę ofiarną, o zboczach przeoranych jęzorem łapczywego bożyszcza, na dnie której pozostały niewielkie kratery pociągnięte błyszczkiem jak zawsze dającym świadectwo dobrego apetytu bogów – aby jeść tłusto i obficie nie troskając się o naczynie ofiarne, skoro ktoś nieodmiennie zadba zarówno o gest oczyszczenia, jak i ponownego napełnienia.” Lezama Lima nieistotność osiąga poprzez wszechobecność, raj jest codzienny i zwyczajny a jedynym co go wyróżnia jest to, że jest rajem. Nie wymaga w żaden sposób podkreślenia, będac od początku najlepszym ze światów. Tu przerwę po raz kolejny, aby odsyłacz nie stał się nazbyt czytelny.
Potencjał metamorficznej kreatywności zawarty w pierwszej opowieści – poznanej i pod jej wpływem drugiej – po raz kolejny przypomnianej, zgodnie z przyjętą wykładnią powinien pozostawić ślady – znaczenia – nowe – dla innego. W przeciwnym razie pozostałbym jako il y a jedynie, il y a umknięte w lepkość i znużenie. Zacząłem szukać.
Otóż piszę powieść. Kolejną. Treść stanowi historia dwojga ludzi, którzy postanowili być szczęśliwi i zawarli w tym celu spisek. Jest to zupełnie banalna opowieść i jedynie ten spisek, stale obecny w tle, ilustrujący ich wysiłki aby z każdego dnia uczynić święto (znowu!), jest interesujący – w sensie stawania przed lustrem, w którym odbija się postać nie ta przed nim stojąca, a ta z momentu zawarcia umowy, pytająca teraz nie siebie, a tamtą, jak dotrzymać umowy i czy nie byłoby lepiej ugodzić się i sporządzić aneks o dopuszczeniu kilku łez i paru bezsennych nocy. Powieść jest beznadziejnie banalna, ale tam właśnie odnalazłem ślad.
„Lala natomiast postanowiła porozmawiać z Helgą. Ta, rozczarowana po wielekroć do wojowników, nomadycznie nawiedzających jej oazę, u skraju której ciągle tkwił i ciągle za zamkniętymi drzwiami mąż – eremita, którego ona ciągle karmiła bardziej już z miłosierdzia niż z miłości, stawiając mu pod drzwiami kopiasto umajone talerze, zatem rozczarowana do swojego interioru Helga postanowiła pokłady jałowiejącej miłości spożytkować – choćby po to, aby się ogrzać – i przygarnęła psa. Szczenię właściwie, piszczące i sikające z radości na jej widok, liżące ją po twarzy za nic – tylko dlatego, że istnieje i że ono – szczenię ma gdzie się ogrzać, zwinięte w kłębuszek w dłoniach Helgi, też wreszcie cieplejących pod dotykiem jęzorka szczenięcia.”
Pachnie mi to (nie wiem, czy słusznie) zarówno „Rajem” Lezamy Limy, jak i „Świętem nieistotności” Kundery. Cóż, starałem się. Reszta w rękach czytelników i komentatorów. Żadna opowieść nie istnieje, dopóki nie zostanie odczytana. Ta opowiada o pewnym słowie w lengua castellana. Paradiso.
Postscriptum: Ten esej był kiedyś na witrynie „Okularysartra”, ale one już nie istnieją, niestety. Nie jest banalny, moim zdaniem, zawiera też kilka przemyśleń o charakterze osobistym.
1 COMMENT
Jak zawsze swietna robota!